Zmiany w Edmonton były oczekiwane od dłuższego czasu. Fani Oilers żądali głów trenera (a i menedżera) już od dłuższego czasu, znacznie bardziej pobłażliwi byli natomiast dla postaci zarządzających klubem lokalni weterani dziennikarstwa. Chętniej wdawali się w dyskurs z młodymi zawodnikami niż podejmowali polemikę z Kenem Hollandem czy Davem Tippettem. W końcu jednak parasol ochronny nad tym ostatnim się zamknął i doświadczony Kanadyjczyk pożegnał się z posadą.
Bob (nie)Budowniczy
Sporą cierpliwością wykazywał się przez ostatnie tygodnie menedżer Oilers Ken Holland, choć wypada od razu zadać pytanie, czy przypadkiem nie robił tego, mając świadomość, że sam mógłby spróbować zrobić więcej dla drużyny. Przez lata narzekano, że nic nie robi tyle złego dla ekipy z Alberty jak pomysł na trzymanie eks-gwiazd zespołu sprzed lat na stanowiskach dyrektorskich, menedżerskich i trenerskich. Nie trzeba było jednak wiele czasu, by przekonać się, że równie niefortunne jest kolesiostwo spod znaku Hockey Canada.
Gdy niespełna sześć lat temu właściciel Nafciarzy Daryl Katz namówił do współpracy byłego wieloletniego szefa kanadyjskiej federacji hokejowej pojawiało się sporo sceptycznych głosów, czy Bob Nicholson to aby na pewno właściwy człowiek. Początkowo wyglądało to całkiem nieźle. W Edmonton w końcu pojawił się porządny dział skautingu, by zdecydowanie lepiej przygotowywać się do draftu, transferów, rynku wolnych graczy czy też mocniej włączyć się w poszukiwania ciekawych graczy poza kontynentem północnoamerykańskim. Jako że papier wszystko przyjmie, a Daryl Katz miał na co dzień ważniejsze sprawy na głowie, Nicholson szybko zaczął układać klub pod siebie. Zaczął marginalizować rolę Kevina Lowe’a (choć początkowo podkreślał doskonałe relacje z byłym defensorem Oilers), bez żalu rozstał się z Craigiem MacTavishem, zdołał nawet przekonać Katza, by od spraw finansowych odsunął wieloletniego dyrektora Patricka LaForge’a.
Nicholson skupił część władzy we własnych rękach, sporej jej część powierzając jednak także swojemu dobremu znajomemu Peterowi Chiarelliemu. W taki sam sposób zdecydowano o wyborze Todda McLellana na stanowisko szkoleniowca. Panowie doskonale znali się z pracy z kanadyjską kadrą. Gdy po kilku latach w Edmonton podziękowano McLellanowi, a następnie i Chiarelliemu, Nicholson skutecznie zadbał, by ich następcy wywodzili się z podobnego środowiska i byli mu wierni. Gdy właściciel klubu Daryl Katz zaczął mieć też poważne problemy zdrowotne, niemal zupełnie odsunął się w cień, zostawiając Oilers w rękach Nicholsona i spółki.
Tippett w potrzasku
Okres rządów Kena Hollanda i Dave’a Tippetta trudno nazwać pasmem sukcesów. Holland zdaje się cały czas czuć, że jest uzależniony od widzimisie Nicholsona. A Tippett… Cóż, jedni mówią, że obawiał się, by zażądać czegoś od swoich pryncypałów (np. konkretnych transferów, a nie wyłącznie łatania dziur), inni zaś twierdzą, że dostawał to, czego chciał (w granicach możliwości finansowych klubu). A że preferował niespecjalnie przydatnych weteranów zamiast dbać o to, nad czym próbował pracować w Bakersfield Condors Jay Woodcroft, to w końcu ci weterani dołożyli swoją nieporadnością na lodzie cegiełkę do jego zwolnienia.
Gdyby szukać odpowiedzi, dlaczego Holland w końcu pożegnał się z Tippettem, odpowiedzią będzie proste: bo za dużo przegrywał i tego się już nie dało obronić. I tak prawdopodobnie z perspektywy menedżera Oilers mogło być. Bardziej zasadnym byłoby jednak zapytać, dlaczego Tippetta należało zwolnić już jakiś czas temu, nie czekając na przedłużanie się serii porażek? Otóż, przyczyn byłoby kilka, by rozpocząć od najłatwiejszych do pokazania. Za całej niemal trzyletniej kadencji Tippetta (dwa sezony ograniczone przez trwającą pandemię) zespół tak słabo nie bronił jak miało to miejsce ostatnio. Wystarczy wspomnieć, że zanotował najwięcej traconych średnio goli na mecz i najwięcej strzałów, na które pozwolano rywalom. Gdy jeszcze świetnie funkcjonował PK, a grą w przewagach ze skutecznością na poziomie zbliżonym do niebotycznych 40% dbano o ofensywne dokonania, wyniki były całkiem niezłe. Gdy PP przestał być tak zabójczą bronią, a bronienie przewag stało się sporym kłopotem, licznik porażek przyspieszał.
Bez pomysłu, bez nadziei
Nie pomagał w tym czasie zespołowi ani sam Dave Tippett, ani jego najbliżsi współpracownicy z Jimem Playfairem na czele. Nie potrafiono poradzić sobie z grą 5 na 5, notując jedne z najsłabszych w lidze współczynniki w tym zakresie. W poprzednim sezonie zespół potrafił w tym względzie utrzymywać bilans zdobytych i straconych goli w okolicach zera. W obecnych rozgrywkach ten współczynnik poszybował w dół, osiągając poziom sprzed 2-3 lat (po nieco ponad połowie rozgrywek jest to już -10). Tippett nie potrafił znaleźć dobrego rozwiązania, stale wracając w trudnych momentach do najprostszego rozwiązania i grania Draisaitlem i McDavidem w jednej linii, skutecznie obniżając siłę rażenie pozostałych formacji.
Oilers stali się zakładnikami chwiejnych wizji Tippetta, który nie potrafił zdecydować się na jedno rozwiązanie na nieco dłuższą metę. Gdy robiło się goręcej, mieszał w składzie niczym wojskowy kucharz w kotle pełnym grochówki. Kończyło się to tym, że Nafciarze grali na jedną czy półtorej groźnej formacji, resztę czasu rozpaczliwie broniąc się przed utratą gola i niemal nie zagrażając bramce rywali. Tippett przywiązywał się do „swoich” weteranów, mocno ograniczając dostęp do składu graczom AHL-owego zaplecza z Bakersfield Condors. Dopiero w tym sezonie zrozumiał, że np. taki Ryan McLeod z powodzeniem może pełnić rolę zadaniowego trzecioliniowca, mogącego wesprzeć drużynę w ofensywie czy być przydatnym w PK. Z młodymi obrońcami miał jeszcze większy problem – albo ich nie widział w składzie, albo wrzucał na głęboką wodę i każąc grać z marszu po 20 minut w meczu doprowadzał do takich występów jak np. ten debiutancki Dimitrija Samorukowa. Psychika młodego gracza została zaorana na starcie kariery.
Owszem, nie jest winą Tippetta, że został na większość dotychczasowego sezonu z Mikko Koskinenem w bramce, który po niezłym starcie rozgrywek potem wrócił do swojej tradycyjnej formy. Mógł jednak szkoleniowiec Oilers przewidzieć, że zdrowie Mike’a Smitha to nie jest najpewniejsza rzecz na tym łez padole i wcześniej ogrywać już Stuarta Skinnera. Młody golkiper wcale nie wydaje się być na ten moment gorszym wyborem niż wspomniany Fin. Tymczasem Skinnera trzymano na zapleczu, a grano do upadłego Smithem i Koskinenem, nawet gdy fiński golkiper pokazywał, że na granie nie zasługiwał. Gdyby choć było to granie Koskinenem na ewentualny transfer bramkarza…
Ostatecznie Tippett stracił więc pracę, a naturalnym wyborem na jego miejsce stał się Jay Woodcroft. Doskonale zorientowany w klubowych personaliach, od kilku lat związany z grającymi w AHL Kondorami, mający najlepsze rozeznanie, kim drużyna dysponuje na swoim zapleczu – to tylko garść najważniejszych atutów 45-letniego Kanadyjczyka, który w Edmonton zjawił się niemal siedem lat temu wraz z przybyciem Todda McLellana. Woodcroft od lat uchodził za protegowanego byłego szkoleniowca Oilers, Sharks czy reprezentacji Kanady, towarzysząc McLellanowi przy jego kolejnych hokejowych projektach. Był m.in. na ławce trenerskiej drużyny narodowej, która w 2015 roku sięgnęła po mistrzostwo świata, mogąc rywalizować ze swoimi braćmi, którzy w tamtym turnieju również brali udział w roli trenerów i asystentów. Najstarszy z rodzeństwa Craig dowodził kadrą Białorusi (obecnie prowadzi Dinamo Mińsk w lidze KHL), a średni Todd znajdował się w sztabie ekipy Szwajcarii (obecnie jest trenerem drużyny Uniwersytetu Vermont).
Z braterskiej trójki szkoleniowców to jednak ten najmłodszy jako pierwszy zasiadł na ławce zespołu NHL. Zabrał ze sobą z Bakersfield Dave’a Mansona. W tym duecie rolę tego, który w trenerskiej pracy korzysta ze swoich zawodniczych doświadczeń, pełni rzecz jasna Manson. Ojciec grającego w Ducks Josha to były defensor dziewięciu klubów NHL, dla których zagrał łącznie ponad 1200 spotkań. Do dzisiaj wielu kojarzy go z charakterystycznego niskiego, chrapliwego głosu. To efekt pamiętnego zdarzenia z 1991 roku, gdy został trafiony w gardło przez Sergio Momesso, a skutkiem tego było trwałe uszkodzenie krtani Mansona. Mogą więc szybko wrócić wspomnienia m.in. Leonowi Draisatlowi, który doskonale pamięta współpracę z trenerem Mansonem w czasach gry dla Prince Albert Raiders.
Doświadczenie Mansona w pracy z młodzieżą (szczególnie defensorami) oraz Woodcrofta w skutecznym łączeniu młodości z doświadczeniem (czego przykładem są spore sukcesy Condors w ostatnich latach, a których nie byłoby zarówno bez młodych graczy jak Bouchard, Skinner, McLeod czy Benson, jak również znacznie bardziej doświadczonych zawodników jak np. obecny olimpijczyk Adam Cracknell). Mogą być pewnymi, że mają za sobą szatnię, a obecność Mansona stała się przyczyną, dla której obudził się dawno już niewidziany defensywny duch w Leonie Draisaitlu. Niemiec w debiucie trenerskiego duetu zaprezentował kilka świetnych zagrań we własnej tercji, raz nurkując nawet za mknącym rywalem i zatrzymując niezwykle groźną kontrę rywali.
I o ile McDavid wypowiadał się na konferencji prasowej bardzo dyplomatycznie o zwolnieniu Tippetta, podkreślając, że winni takiego stanu rzeczy są również zawodnicy, o tyle Niemiec skupił się na chwaleniu nowych szkoleniowców, potwierdzając chyba ostatecznie krążące od jakiegoś czasu pogłoski, że z Tippettem ostatnio nie było mu już po drodze. Można nawet było odnieść wrażenie, że Draisaitl chwilami ostentacyjnie pokazywał to na lodzie, unikając zaangażowania w defensywie, wracając w spacerowym tempie po stratach, nie walcząc w zasadzie fizycznie z rywalami. Trzeba jednak zauważyć, że pod jego adresem kanadyjski trener chętnie wypowiadał krytyczne uwagi np. o podaniach „w ciemno” backhandem czy ograniczaniem się do oczekiwania na pozycje wypracowane przez kolegów, a nie kreowaniem ich samodzielnie. Podobnych komentarzy oszczędzał natomiast swoim ulubieńcom z bottom-6, a nimi należało wstrząsać regularnie i przy każdej okazji.
Szybko, szybko, szybko…
Przed duetem Woodcroft-Manson mnóstwo pracy, a czasu niewiele. Jeśli zespół z Edmonton chce jeszcze realnie wrócić do stawki drużyn walczących o czołową ósemkę na Zachodzie, musi wygrywać od razu seriami. Na konferencji prasowej po objęciu posady nowy trener Oilers podkreślał, że bronienie rozpoczyna się w tercji rywala. Czy to tylko przypomnienie jednego z hokejowych prawideł czy też zapowiedź zmian wymagań w stosunku do Draisaitla i McDavida? Niemca przekona na starcie zapewne osoba Mansona, McDavid pewnie też zechce pokazać, jak wielkim jest profesjonalistą. Jeśli przyjdą za tym sukcesy, tym chętniej na to obaj przystaną.
Odesłanie Nugenta-Hopkinsa na środek trzeciej formacji ma być kolejnym etapem zmian. Ma to zapewnić większy balans ofensywny w top9, ale i sprawić, że trzecia linia stanie się czymś więcej niż tylko solidnym „przeszkadzaczem”. Kolejna sprawa to oczywiście stałe zwiększanie roli pozostałych napastników. Puljujarvi, Hyman, Yamamoto, Foegele, McLeod – oni muszą zrozumieć, że gra drużyny zależy od nich w nie mniejszym stopniu niż od duetu liderów. Tamci powinni stać się wartością dodaną, pozostali powinni w końcu zrozumieć, że na nich jako na graczach NHL też spoczywa konkretna odpowiedzialność. O tym od początku mówił Woodcroft, temu dał także wyraz przy okazji swojego debiutu przeciwko Islanders, gdy po dwóch pierwszych tercjach największą liczbę minut na lodzie wśród napastników miał zanotowaną wspominany Yamamoto.
Jeszcze jedną, być może najważniejszą, kwestią pozostaje oczywiście defensywa. Mówi się otwarcie, że Woodcroft z Mansonem nie będą się bali stawiać na młodych obrońców, których doskonale znają z pracy w Bakersfield. Znów potwierdził to już ich pierwszy mecz przeciwko Wyspiarzom – bardzo dobre recencje zebrał potężnie zbudowany Fin Markus Niemelainen, który z łatwością rozstawiał po bandach gości z Nowego Jorku. Mając przy tym pewne kłopoty kadrowe w defensywie, Woodcroft zagrał nietypowo siedmioma obrońcami, dając Ceciemu rolę numeru dwa po Nurse’ie i rotując pozostałą piątką defensorów, by żadnemu nie przesadzić z minutami i odpowiedzialnością. To też wydaje się być ciekawym pomysłem.
Czy to się może udać?
Najbliższe dwa tygodnie mogą się okazać kluczowe dla zespołu z Edmonton, a kończący miesiąc wyjazd na wschodnie wybrzeże i trzymeczowa rywalizacja z Lightning, Panthers i Hurricanes w ciągu czterech dni, powinna stać się papierkiem lakmusowym, na ile nowa miotła zdoła uporządkować dotychczasowy bałagan. We własnej dywizji wciąż Oilers mogą pochwalić się doskonałym bilansem, muszą zacząć dokładać jednak punkty z rywalizacji z drużynami z konferencji wschodniej.
Woodcroft nie powinien na razie zaprzątać sobie myśli tym, co będzie za miesiąc czy dwa, a snuć bardziej krótkofalowe plany. Liczy się tu i teraz. Czas na rozmowę o przyszłości przyjdzie późną wiosną. To też może budzić największe obawy o losy nowego trenerskiego projektu w Edmonton. Dotychczas panowie mieli czas, by układać drużynę po swojemu, tu muszą zadziałać natychmiast i liczyć, że ich pomysł przyniesie natychmiastowy rezultat.