Jabar Askerov, trener młodzieżowej drużyny Belle Tire Minor Midget AAA z Detroit zorganizował spotkanie z rodzicami swoich podopiecznych. Temat był trudny, więc spodziewał się, że jego słowa nie zostaną ciepło przyjęte, a najbardziej powszechną reakcją będzie wypieranie ich z umysłów.
Kanadyjski szkoleniowiec o rosyjskich korzeniach chciał uświadomić rodzicom, z których każdy marzył o profesjonalnej karierze syna, jakie szanse rysują się na spełnienia snów przez ich pociechy, a także jak trudna i wyboista droga wiedzie do tego celu.
Coach przygotował się należycie do spotkania. Miał ze sobą przeróżne wykresy, zestawienia i statystyki, które służyły do pomocy, aby zebrani zrozumieli, że nieważne jak często ich dziecko pojawia się w czasie meczu na lodzie, to droga do hokeja na poziomie collegów, a potem kariery profesjonalnej jest jeszcze baaaardzo długa, a jej cel trudny do zagwarantowania. Askerov próbował również wskazać na podstawie osiąganych wyników tych, którzy w jego opinii najlepiej rokowali.
Swoją przemowę podsumował dobrą radą, która mówiła, aby rodzice byli dumni z tego, co ich 15-letnie pociechy osiągnęły na poziomie hokeja dziecięcego i nie nakręcali się zbytnio oraz nie planowali w szczegółach co będzie dalej. Zresztą Askerov powiedział co będzie dalej. Maraton i ciągła walka. Maraton ponieważ do bycia zawodowcem jeszcze bardzo daleka droga, a walka gdyż kończy się czas niczym nie zmąconego radowania z kolejnego meczu, bramki, zaliczonej zmiany. Wejście w wiek juniora na takim „rynku” jak Kanada, czy Stany Zjednoczone to przepychanie się łokciami na maksa, udowadnianie każdego dnia, że to właśnie mnie się należy miejsce w drużynie, a nie jemu i nadzieja, że wreszcie ktoś powie „podejdź tu chłopcze, mamy dla ciebie pewną propozycję”.
Tamtego popołudnia wśród zgromadzonych zasiedli Mike i Rhonda Czarnikowie, których syn Austin pozostawał pod opieką Askerova. Mike, pracownik centrum technicznego koncernu General Motors wspomina, że to co wryło się mocno w jego świadomość to słowo „maraton”. Jego zrozumienie tego terminu podpowiadało, że to coś bardzo ciężkiego, wyczerpującego, ale nie można się poddać, nie wolno zejść z trasy przed metą. Mike był wdzięczny trenerowi, że tak właśnie naświetlił czekającą ich rodzinę przyszłość.
Czarnikowie od zawsze byli zaangażowani w karierę syna. Obserwowali ją bacznie od pierwszym kroków stawianych przez Austina na łyżwach, poprzez naukę podstaw hokeja i wszystkie przygody w młodzieżowej rywalizacji. W tym czasie ich syn przestał być już dzieckiem, następnie nastolatkiem, zakończył wiek juniora i stał się dorosłym mężczyzną.
Słowo klucz wypowiedzi Askerova, czyli „maraton” przynosi jeszcze jedno ważne skojarzenie. To tak długi i wyczerpujący bieg, że każdy uczestnik pokonuje go swoim tempem, a próby nadmiernego przyśpieszenia nieuchronnie prowadzą do niepożądanego końca, czyli zejścia z trasy.
Przekładając to na realia hokejowe i osobę Austina Czarnika, setny mecz w NHL zaliczył w wieku 26 lat. Gdy on cieszył się tym jubileuszem, do którego doszło 10 marca, jego kolega z Calgary Flames, 22-letni Noah Hanifin wyjeżdżał na lód po raz trzysta ósmy, by rywalizować w najlepszej lidze świata. A na przykład 32-letni Derek Ryan pojawił się na tafli dopiero 221. raz. Niezależnie od tego jak to ocenić, ponad cztery tysiące zawodników osiągnęło szybciej niż Czarnik pułap stu gier w lidze.
Napastnik rodem z Washington Township był wniebowzięty, że udało mu się dobić do tak zacnej liczby występów na taflach NHL. Powiedział, że to dla niego niesamowite osiągniecie. Coś co zostanie z nim na całe życie. Nawet jeden mecz na takim poziomie to jest coś, a co dopiero zaliczenie stu występów. Podkreślił, że każde jedno spotkanie, w którym miał okazję uczestniczyć, było dla niego wielkim zaszczytem.
Czarnik w tym jubileuszowym spotkaniu zaliczył asystę przy zwycięskim golu. Rywalem „Płomieni” była ekipa Vegas Golden Knights. Po meczu świętował wraz ze swoją narzeczoną jedząc babeczki. On z czerwonym lukrem, ona polane wanilią, a okruchami raczył się Beau, ich miniaturowy pies „marki” goldendoodle.
Tak miła atmosfera skłoniła Austina do pewnych przemyśleń. Nazwał swoją karierę iście szaloną i zwariowaną. Stwierdził, że od chwili gdy zaczął dorastać, musiał nieustanie toczyć boje o miejsce w drużynie, o bycie zauważonym, o przejście do lepszego zespołu. Stwierdził, że droga, która wiodła go do stu gier w NHL była bardzo ekscytująca, ale również czasami… bardzo upokarzająca. Bez wahania odpowiedział sobie na pytanie, czy jest dumny z siebie? Stwierdzenie było tyle krótkie, co jednoznaczne: „oczywiście, w stu procentach.”
W długim wywiadzie, którego udzielił przed drzwiami szatni Calgary Flames wydawał się mocno zrelaksowany i wyluzowany do momentu, aż rozmowa dotknęła tematu najbliższych mu osób. Czarnik całkiem serio stwierdził, że jego rodzice kilkukrotnie otarli się o śmierć.
Starszy brat Austina, Michael urodził się z rzadką chorobą krwi, a jego szanse na przeżycie lekarze oceniali na zaledwie dziesięć procent. Udało się. Jego matka pracowała jako wolontariusz w szkole podstawowej, do której uczęszczał grający dziś w Calgary Flames zawodnik. Rhonda przez trzy lata wdychała tam niebezpieczną substancję zwaną czarną pleśnią, wytwarzającą jedne z najsilniejszych znanych mikotoksyn, co doprowadziło ją do stanu krytycznego. Mike, jej mąż mówi wprost: „była śmiertelnie chora, myśleliśmy, że ją stracimy.”
Budynek ostatecznie „uzdrowiono”, ale wtedy Czarnik był już w szkole średniej. Austin nie wyszedł bez szwanku z tej całej sytuacji. Rodzice obwiniają jego podstawówkę Washington Elementary, położoną około sześćdziesiąt kilometrów na północ od Detroit, o astmę, której nabawił się ich syn, tak jak i kilku kolegów z jego klasy. Panujące w szkole toksyczne warunki zrobiły swoje, a pokłosiem tego jest dożywotnia kuracja farmakologiczna, czyli łykanie tabletek i inhalacje. Czasami i to nie pomagało, więc Austin musiał stosować inhalator siedząc w boksie dla rezerwowych w czasach, gdy grał w niższych ligach, a w przerwach wypijał kubek gorącej czekolady, żeby rozgrzać swoją tchawicę. Astma nie odpuściła. Obecnie w wielu sytuacjach jest dalej męcząca i daje o sobie znać.
Kiedy Czarnik był w dziewiątej klasie, jego ojciec uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu, łamiąc kręgi szyjne, kręgosłup i sześć żeber. Przez półtora roku jego ciało było unieruchomione w specjalnym „stelażu”. To wyjaśnia dlaczego Austin doznał takiego poruszenia, gdy wspomniany wcześniej wywiad dobrnął do tematów związanych z jego bliskimi. O wypadku ojca powiedział, że bardzo to przeżył i do dziś wywołuje to duże emocje. Wyznał, że tata źle przechodził cały ten czas, a ból odczuwa do chwili obecnej. Musi zażywać środki rozluźniające mięśnie, żeby spokojnie przetrwać dzień. Ten wypadek zmienił całe jego życie, ale syn jest szczęśliwy, że wciąż ma swojego ojca.
Zdaniem Austina tamto wydarzenie zmieniło życie całej rodziny. Nauczyło ich wdzięczności za to, co mają. Czarnik wie jak wiele zawdzięcza swoim rodzicom, którzy byli gotowi zrobić dla niego wszystko. Odebrał od życia potężną lekcję, którą chciałby przekazać również swoim dzieciom.
Co ciekawe, osobą, która pchnęła Austina w objęcia hokeja była siostra jego ojca, Denise. Jej syn Robbie został wybrany w trzeciej rundzie draftu w 2008 roku przez Los Angeles Kings. To ona przekonała Austina, żeby spróbował swoich sił, gdy miał pięć lat.
Jego ojciec, mający na koncie występy w koszykarskiej drużynie trzeciej dywizji rozgrywek szkół średnich przyznał, że nie myśleli z żoną akurat o hokeju. Nie mieli żadnych doświadczeń z tym sportem. Austin szybko załapał bakcyla i było widać, że podoba mu się to co robi.
To, że idzie mu dobrze zauważała nie tylko rodzina. Nawet zespół starszego rocznika złożył mu propozycję gry. Ojciec był niechętny takiemu rozwiązaniu, ale trener nie odpuszczał. Jeden coach namawiał go do przejścia do rocznika wyżej, a inny trener nie krył swoich obaw, czy chłopak da radę, patrząc na jego wątłe warunki fizyczne.
Większość szkoleniowców odradzała Mike’owi i Rhondzie posyłanie syna do starszej grupy, zastanawiając się nawet jakie perspektywy rysują się przed nim w tej dyscyplinie, jeżeli nie urośnie. Rodzice rozmawiali z synem, próbowali studzić jego marzenia, sugerując nawet przejście do innego, słabszego klubu. Austin nie rozumiał dlaczego chcą, żeby opuścił miejsce, w którym dobrze się czuje. Po latach powiedział, że to co działo się wokół jego osoby, to jakiś absurd, a trenerzy ześwirowali na punkcie fizyczności, siły i atletyzmu. Stwierdził, że zachowywali się jakby budowali drużyny w NHL, a tak naprawdę chodziło o grupy dziecięce, czy też wczesne roczniki młodzieżowe. W jego opinii nie wiadomo dlaczego, ale trenerzy chcieli go po prostu załatwić.
Tak jak to bywa w takiej sytuacji, chłopak przechodził różne ciężkie chwile i kilkukrotnie rozważał rzucenie kija w kąt i zajęcie się jakąś inną dyscypliną sportu. W końcu jednak zawsze znajdował w sobie jakieś ukryte pokłady siły, żeby dalej próbować i nie poddawać się. Paradoksalnie, te wszystkie nieprzychylne „dobre rady” działały na niego mobilizująco i były takim motorem napędowym do dalszego działania.
W wywiadzie po swoim setnym występie w NHL powiedział, że zawsze chciał udowodnić wszystkim niedowiarkom, że jednak uda mu się. Tym naznaczona była cała jego hokejowa droga. Czuł, że ludzie wątpili w niego od początku, ale wyrobił w sobie mentalność, której hasło przewodnie to „nie martw się tym, co mówią inni”.
Mike wytłumaczył synowi, żeby nie przejmował się gadaniem tych wszystkich trenerów, którzy mają mu do przekazania jedynie to, żeby się nie trudził, bo i tak z tej mąki chleba nie będzie. Podpowiedział mu, żeby nacisk kładł na tych szkoleniowców dostrzegających w nim potencjał i chcących zrobić z niego kogoś wartościowego hokejowo. W końcu znalazł dla niego odpowiednią drużynę, tłumacząc Austinowi, że tam nikt nie patrzy na jego walory fizyczne, a raczej ich brak. Coraz mocniej bombardował syna nauczaniami w stylu „pamiętaj i tak nie zadowolisz wszystkich, rób to co możesz, co potrafisz, a przyjdzie dzień, że ktoś cię w końcu zauważy.” Cóż, trzeba przyznać, że tak właśnie się stało.
W czasie swoich trzech ostatnich lat w Detroit zdążył grać w Honeybaked, później w Compuware, aż trafił do Belle Tire. Pewnego dnia otrzymał propozycję dołączenia do amerykańskiego programu rozwojowego prowadzonego przez krajową federację hokejową i zrzeszającego najzdolniejszą młodzież w kraju. Lokalni trenerzy zbaranieli, „koledzy” z zespołu byli wściekli i zazdrośni. Zewsząd dało się słyszeć niedowierzanie „kto? Czernik z taką propozycją? to kpina”. Oczywiście nagle wszyscy przypomnieli sobie o jego istnieniu i stał się w jednej chwili „towarem pierwszej potrzeby”. Wtedy do akcji wkroczał jego ojciec, mówiąc „zaraz, zaraz, z tego co pamiętam, to nie chciałeś go w swojej drużynie, a teraz nagle zmieniłeś zdanie?”
Czarnik w meczach reprezentacjach USA do lat 17 oraz 18 rozegrał 65 spotkań, zdobywając 56 „oczek”. Biły się o niego dziesiątki uczelni. Mike o mało nie przypłacił zawałem, kiedy syn poinformował go, że chciałby spróbować swoich sił na Uniwersytecie Miami w Oxfordzie, w południowo-zachodniej części stanu Ohio. Ojciec stwierdził tylko: „my michigańczycy nie lubimy Ohio, nie wiesz o tym? Rywalizujemy w footballu i innych sportach, to są po prostu nasi przeciwnicy”. Ale Austin nie dał się zbyć. Wykonał sporo pracy, sprawdzając jakie „produkty” wypuściły poszczególne uniwersytety. Wychodziło na to, że ci z Oxfordu nie mają problemu z małymi napastnikami. Wyszli stamtąd Andy Miele oraz Carter Camper, a ich główny trener Enrico Blasi był z nich wszystkich najmniejszy.
Blasi powiedział szczerze w rozmowie z Czarnikiem seniorem: „wiesz, że tacy „niewymiarowi” to jest to, co lubię, więc mogłeś się spodziewać, że dostanie ode mnie szansę”. W taki sposób Czarnik trafił pod opiekę tego trenera.
Zanim Austin skierował swoje kroki na Uniwersytet Miami, dołączył do drużyny Green Bay Gamblers, gdzie spędził sezon 2010/11. Innymi słowy znalazł się na obrzeżach, na które sięgają oczy „wyławiaczy talentów” z NHL. Centralne Biuro Skautingu zmierzyło go i zważyło podając następujące wymiary: 176 centymetrów, 63,5 kilograma, a następnie wsadzili go w swój ranking. Znalazł się 80 miejsc wyżej od Johnny’ego Gaudreau z ligi USHL. Nic to nie dało. W weekend draftowy jego nazwisko nie zostało wyczytane. Ojciec wspomina, że Austin był załamany.
Następny sezon Czarnik znów poświęcił na ciężką pracę, a jej efekt to 37 punktów w 40 meczach Uniwersytetu Miami. Występował w jednej formacji z Reilly Smithem i chłopaki naprawdę wymiatali. Konsekwencją tego było zainteresowanie klubów NHL. Przed zbliżającym się draftem nieprzyjemne wspomnienia wróciły. Austin bał się, że historia sprzed roku znów się powtórzy. I co? Do najlepszej ligi świata jeszcze nie trafił
Teraz po latach twierdzi, że nic by nie zmienił w tej historii. Granie w drużynie uniwersyteckiej okazało się świetnym doświadczeniem. Czarnik był kapitanem RedHawks, tak jak wcześniej Andy Greene oraz Tommy Wingels. Blasi wspomina, że jego etos pracy, poziom opieki nad kolegami z zespołu, pasja do gry i codzienne postępy były ewidentne, więc bluza z literą „C” należała mu się jak nikomu innemu.
Kanadyjski szkoleniowiec tłumaczy, że funkcja kapitana to nie tylko miły dodatek do całości, to wiele obowiązków, od których pozostali członkowie zespołu są wolni. Trener wskazuje na takie rzeczy jak: dbanie o dobrą atmosferę w drużynie, pilnowanie, czy wszystko odbywa się zgodnie z przepisami, bycie pod ciągłą presją i odpowiedzialnością. To nie tylko rozmowy z sędziami, ale wygłaszanie mów motywacyjnych, udzielanie wywiadów, czy też krótkich wypowiedzi pomiędzy tercjami. Blasi dorzucił też pół żartem, pół serio, że trzeba również kontrolować nastroje trenera i podążać za nimi.
Gdy zakończył studia dopiero wtedy nadszedł czas NHL. Telefon zaczął dzwonić, agenci pytali o jego usługi. Zdecydował się na Boston Bruins. W ciągu trzech lat uzbierał 17 punktów w 59 spotkaniach. W AHL natomiast – 155 „oczek” w trakcie 157 gier. Rok temu latem poszukiwał klubu mając status nieograniczonego wolnego agenta. Zainteresowane były dwa kluby.
Czarnik mówi, że wzloty i upadki są wpisane w ten zawód, ale to co człowieka trzyma przy „życiu” to niezachwiana wiara w swoje umiejętności. Drugą sprawą jest wsparcie najbliższych. Rodzice byli przy nim cały czas. To oni jak mantrę powtarzali mu: „jeśli nie chce cię ten klub, to nie przejmuj się, będzie chciał cię inny”. Czarnik trzymał się tych słów i wierzył w to, co mówili najbardziej życzliwi mu ludzie.
Jeżeli uważacie, że wyboiste drogi Austina nagle wyprostowały się po tym jak podpisał dwuletni kontrakt z Calgary Flames z kwotą 1,25 miliona dolarów za sezon, to mylicie się. Na początku grudnia zdobył gola w meczu z Columbus Blue Jackets, co działo się w czasie corocznego zwyczaju podróżowania z drużyną przez ojców hokeistów. Oczywiście Mike Czarnik też tam był. W następnym meczu z Minnesota Wild u siebie, Austina próżno było szukać w składzie. Sytuacja niecodzienna.
To nie wszystko. Zabrakło go w dziewięciu kolejnych meczach. Jego łączna liczba spotkań zatrzymała się na dwudziestu ośmiu. Do składu wrócił po miesiącu bezczynności. Było to 16 lutego w meczu przeciwko Pittsburgh Penguins. Skrzydłowy rodem z Michigan strzelił gola, a w następnych spotkaniach kontynuował to dzieło. Zdobył cztery bramki, w tym trzy to trafienia zwycięskie, w pięciu kolejnych pojedynkach po swoim powrocie. Dla zawodnika wybitnego to żadne osiągnięcie, ale nie dla chłopaka, który cały czas jest spychany na boczny tor. Jednym z kilku najważniejszych tematów na przyszłość, jest dla Czarnika poprawa relacji z trenerem Billem Petersem.
Numer 27 „Płomieni” nie mówi, że wszystko idzie jak z płatka, bo tak nie jest. Szczerze wyznaje, że w całej tej sytuacji z odsunięciem od składu było sporo nerwów. Ale jak zwykle wziął się mocno do pracy i postanowił kolejny raz w życiu udowodnić, że ktoś popełnił błąd. Dobrze przepracował ten czas z asystentem trenera Martinem Gelinasem, skupiając się szczególnie na ćwiczeniach poprawiających skuteczność strzelecką. Oczywiście cały czas „ładował akumulatory” w sprawdzony już sposób, czyli poprzez bliski kontakt z rodziną. To oni pomogli mu wyjść zwycięsko z tej sytuacji.
Jego ojciec Mike opowiada, że Austin zapewniał go, że cały czas stara się pozostać tak samo skoncentrowanym i gotowym, jak wtedy gdy był powoływany do składu. Mówił, że czuje się wciąż częścią zespołu, a to obliguje go do trzymania formy i bycia na każde wezwanie. Mike tłumaczył synowi, że nie wolno mu się załamywać. Każdy przez to przechodził i jedyne co pozostaje, to cierpliwie czekać na swoją szansę, która z pewnością nadejdzie.
Mike i Rhonda są ogromnie dumni z Austina. Podkreślają jego silny charakter, upór i tę ciągłą chęć pracy nad sobą. Każde niepowodzenie wykorzystuje jako sygnał, że jeszcze jest coś do poprawy, że można postarać się być lepszym, a nie odbiera tego jako atak na siebie zasiewający zwątpienie i zniechęcenie.
Sytuację w jakiej w trakcie sezonu znalazł się Austin tłumaczy Blasi, jego trener z Uniwersytetu Miami. W rozmowie z dziennikarzem porównał to co spotkało Czarnika do tego, jakby ktoś oznajmił żurnaliście, że przez jakiś czas nie może nic pisać, a potem jednego dnia miałby wypuścić super artykuł, od którego zależeć będą jego losy w redakcji. To trudna sprawa i duży stres. Coach i zawodnik pozostają cały czas w bliskich relacjach. Blasi nazywa to czymś na wzór więzów rodzinnych, które nawiązały się w ogniu sportowej rywalizacji.
Ojciec Austina potwierdza, że tak faktycznie wygląda ta znajomość. Mike przypuszcza, że pięciokrotny trener roku dywizji CCHA w lidze akademickiej NCAA miał wielu takich „synów” w zespołach, które prowadził, ale jest pewien, że Austina przygarnął pod swoje skrzydła w bardzo szczególny sposób, dając mu w sobie duże oparcie.
Nie tylko 47-latek wspiera swojego byłego podopiecznego, pomoc płynie również w drugą stronę. Szczególnie teraz, kiedy triumfator Trofeum Spencera Penrose’a z 2006 roku, czyli nagrody dla najlepszego szkoleniowca całej NCAA, został zwolniony z pracy po słabym sezonie. „Czerwone Jastrzębie” wygrały zaledwie jedenaście spotkań z 38. Czarnik przypomniał coachowi, że jeden nieudany rok nie może przekreślać tego co zrobił w Oxfordzie przez dwadzieścia lat. Blasi wygrał w tym czasie 398 meczów.
Trener rodem z Weston w Ontario mówi, że Austin zawsze go motywuje, strzelając mu pozytywną gadkę. Jest świadomy tego jak wygląda zawód szkoleniowca. Tu nie ma żadnej gwarancji. Jesteś na topie dopóki dobrze ci idzie. Jedno potknięcie może oznaczać koniec zabawy. Dlatego tak ważne jest, aby nie załamywać się i wciąż mieć pozytywne nastawienie, będąc gotowym do przyjęcia kolejnych wyzwań. Żeby przejść je wszystkie trzeba siły i wiary w swoje umiejętności. Nie ma zatem miejsca na załamywanie rąk.
Blasi bardzo ceni filozofię Austina. Wie, że płynie ona prosto z serca, z głębokiego przekonania. Że tak naprawdę jest. Choć brzmi jak wszechobecne mądre pogadanki motywacyjne, to jest czymś szczerym, autentycznym i uzdrawiającym. Czymś co pozwoliło 26-letniemu zawodnikowi, poniewieranemu nieco w ciągu swojej kariery, dojść na szczyt. Tak właśnie należy traktować 114 meczów w najlepszej lidze świata. Blasi mówi: „trzymajmy się jego słów i nigdy się nie poddawajmy, tak jak Austin.”