NHL nigdy nie narzekała jako liga na brak bohaterów. Tych wielkich i tych znacznie mniejszych. Tych spodziewanych i tych, których w zasadzie nie powinniśmy oczekiwać w takim zestawieniu. W ostatnich tygodniach podziw budzi chociażby fenomenalny duet napastników Avalanche MacKinnon-Rantanen, nieprawdopodobny szwedzki debiutant Elias Pettersson czy przeżywający kolejną młodość Aleksander Owieczkin. Moja prywatna lista jest znacznie dłuższa i jest na niej napastnik Edmonton Oilers Alex Chiasson. Owszem, daleko mu do wspomnianej czwórki, ale pochodzący z Quebecu skrzydłowy zadbał o to, by mówiło się o nim dużo i bardzo dobrze.

Droga Chiassona do gry na poziomie NHL nie była najprostsza. Takich nastolatków jak on było w Montrealu i okolicach setki, a może nawet tysiące. Swojej szansy poszukał więc po południowej stronie amerykańsko-kanadyjskiej granicy. Wielką rolę w jego sportowym rozwoju miał J.P. Parise. Eks-gwiazdor North Stars trenował wówczas jedną z ekip juniorskich z Minnesoty, grającą w USHL. Chiasson błyskawicznie przejął rolę lidera zespołu i zapracował na wysoki wybór w drafcie, gdy wszechstronnym, dobrze zbudowanym skrzydłowym zainteresowali się Dallas Stars. „Chaser”, jak nazywali go wówczas koledzy z lodowiska, swoje marzenia o zawodowej karierze postanowił „ścigać” poprzez grę na poziomie akademickim.

Grał w jednym zespole m.in. z Charlie’em Coyle’em, Mattem Nieto i Mattem Grzelcykiem, ale był zawsze skupiony na swoim najważniejszym celu, jakim była gra w NHL. Latem 2010 roku spędził kilkanaście dni na wspólnych treningach z Patrice’cem Bergeronem. Dla 20-latka to było pierwsze poważniejsze zderzenie z zawodowym poziomem. Trzy lata później zaimponował w swoich pierwszych meczach w NHL, gdy grając w top-line u boku Jamie’ego Benna i Raya Whitneya popisał się sześcioma trafieniami w sześciu pierwszych spotkaniach. Gdy wydawało się, że Chiasson będzie niebawem szturmem zdobywał ligowe salony, został oddany do Ottawy w wymianie, w ramach której do Teksasu przeniósł się Jason Spezza. I choć początki skrzydłowego w Senators były całkiem niezłe, to jednak transfer ten stał się początkiem jego trwających do dzisiaj kłopotów.

W kanadyjskiej stolicy znacznie więcej obiecywano sobie po jednej z gwiazd akademickiego hokeja. Zaczęły się turbulencje związane z kontraktem, które stały się na swój sposób jego znakiem rozpoznawczym. Po kilkunastu miesiącach był już w Calgary, a przed poprzednim sezonem 27-latek został na lodzie. Roczna umowa z Flames wygasła, innych ofert próżno było szukać. Los postanowił się jednak do niego uśmiechnąć. Chiasson zdecydował się na próbny kontrakt w Waszyngtonie i wywalczył sobie pełnoprawną umowę (choć na minimalnym poziomie płacowym). Grał najczęściej w jednej z niższych linii, a Barry Trotz chętnie powierzał mu większą liczbę minut, gdy zespół bronił się w liczebnym osłabieniu. W końcówce sezonu zasadniczego na dłuższe chwile znikał ze składu, w pierwszych rundach play-off będąc jednak regularnie w kadrze meczowej. Sezon, który rozpoczął bez kontraktu w NHL, zakończył z mistrzowskim pierścieniem na palcu. Jego wkład w sukces Stołecznych był jednak bardzo skromny i menedżer Capitals Brian MacLellan bez żalu pożegnał skrzydłowego.

Chiasson mógł więc latem celebrować zdobycie Pucharu Stanleya, jednocześnie zastanawiając się, jak dalej potoczy się jego przygoda z ligą. We wrześniu przyjął propozycję Petera Chiarelliego i drugi rok z rzędu postanowił powalczyć o umowę na obozie przygotowawczym. W Edmonton szukano oczywiście skrzydłowego dla Connora McDavida, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie widział w Chiassonie odpowiedniego kandydata. Spodziewano się raczej, że wespół ze Scottie’em Uppshallem powalczy o miejsce w jednej z niższych linii, pomagając drużynie Todda McLellana w znaczącym poprawieniu skuteczności w trakcie gier w osłabieniu.

Pierwsze spotkania oglądał jeszcze z trybun, do gry wchodząc w drugiej połowie października. McLellan widział w nim jednak głównie gracza do 2-3 linii, choć jednocześnie dawał sporo minut w trakcie gier w przewadze. Przez kilkanaście spotkań Chiasson nie potrafił jednak zapunktować w PP, ale ku zaskoczeniu wielu zdobył kilka goli. Gdy w klubie z Edmonton pojawił się Ken Hitchcock dobrze zbudowany skrzydłowy, szybko zyskał w oczach doświadczonego szkoleniowca, poszukującego kandydata do gry w jednej formacji z McDavidem i Draisaitlem. I tak Chiasson, który jeszcze kilkanaście tygodni wcześniej musiał się martwić o swoją hokejową przyszłość, nagle otrzymał szansę gry u boku jednej z ligowych największych gwiazd. Kanadyjczyk jest niczym kot – zdaje się mieć z dziewięć sportowych żyć, a przed każdym bolesnym upadkiem udaje mu się uratować, spadając na cztery łapy.

Przed rokiem do ligi dostał się kuchennymi drzwiami i sezon zakończył mistrzostwem, kilkanaście miesięcy później znów zdaje się mieć sporego farta. Zaczynał od PTO, potem minimalnej umowy na rok i gry u boku Jujhara Khairy, Zacka Kassiana, Drake’a Caggiuli czy Kyle’a Brodziaka, by nagle stać się posiadaczem kija, na który trafiają krążki po podaniu McDavida i Draisaitla. Choć w minionych latach grywał po 75-80 spotkań w sezonie zasadniczym, nigdy nie przekroczył granicy 13 goli w jednej kampanii. W Edmonton liczbę czternastu trafień zanotował po rozegraniu 27 meczów. Wyjeżdżając na lód obok dwóch młodych gwiazd Nafciarzy Chiasson ma szansę, by nie tylko wywindować tę liczbę do znacznie bardziej imponującego sezonu, ale by przede wszystkim latem nie musieć się już martwić o pracę. Na razie bowiem, choć ma na zawodowym liczniku ponad 400 spotkań i Puchar Stanleya w kolekcji, miał z tym spore kłopoty.

Rolę prawoskrzydłowego w linii McDavida od początku tego sezonu pełnili już m.in. Ty Rattie, Kailer Yamamoto czy Drake Caggiula. Wygląda jednak na to, że kapitan Oilers w osobie Chiassona znalazł w końcu partnera, który będzie w stanie wykorzystać w znacznym stopniu jego popisy w tercji ataku. McDavid w wywiadach powtarza, że gra mu się bardzo dobrze w jednej z linii z Chiassonem, który potrafi wykorzystać swoje gabaryty i umie błyskawicznie przyłożyć łopatkę kija do nadlatującego krążka. Z Draisaitlem mogą więc rozjeżdżać defensywę rywali, a następnie znaleźć niepilnowanego skrzydłowego pod bramką przeciwnika, a ten będzie wiedział, co zrobić z dograną gumą.

Od czasu przybycia Hitchcocka do szatni Oilers Chiasson zyskał wiele minut na lodzie. Ze średnio 13-14 minut w meczu zrobiło się ich prawie dwadzieścia. Ma też swoje miejsce w PP, ale co ważne, nadal pełni istotną rolę w coraz skuteczniej grającej formacji specjalnej, która pojawia się na lodzie, gdy zespół broni się w osłabieniu. Ma też ogromną przewagę nad wspomnianą trójką Rattie-Yamamoto-Caggiula. Jest znacznie lepiej zbudowany i znacznie częściej wygrywa fizyczne pojedynki z rywalami w ich tercji. Tym samym robi się więcej miejsca dla McDavida, który nie musi przy tym o każdy krążek walczyć pod bandami.

Dobra gra Chiassona jest widoczna gołym okiem. Skrzydłowy może się jednak pochwalić również solidnymi liczbami w przypadku studiowania zaawansowanych statystyk. Lideruje m.in. zestawieniu pokazującemu przelicznik trafień na 60 statystycznie rozgrywanych minut. Także w defensywie może się pochwalić jednym z najlepszych w zespole wskaźników strat do liczby rozegranych minut. Potwierdza to dość powszechną opinię o Chiassonie jako zawodniku grającym odpowiedzialnie we własnej tercji i wyprowadzającemu krążek bez narażania drużyny na groźne kontry.

Ostatnie miesiące w karierze skrzydłowego z Montrealu są niczym filmowy scenariusz oparty na znanej historii baśniowego Kopciuszka. Dzień zaczyna od sprzątania na sportowym zapleczu, gdy inni wesoło się bawią, ciesząc się wysokimi kontraktami i pewnym miejscem w składzie. Hokejowa wróżka jednak czuwa i gdy wydaje się, że ligowy bal odbędzie się bez Chiassona, następuje zwrot akcji. Przed rokiem skończyło się mistrzowskim tytułem, ale i zgubionym bucikiem, którego nikt później nie potrafił odnaleźć i bajka nie skończyła się happy endem. W tym na razie w rolę matki chrzestnej wcielił się Ken Hitchcock, księciem czyniąc Connora McDavida. Czy tym razem Chiasson na dłużej wyrwie się z hokejowej kuchni, przekonamy się za czas jakiś. Na razie może cieszyć się muzyką wygrywaną przez krążek regularnie zatrzymujący się na wewnętrznej stronie konstrukcji bramki.