Zaraz po Game 4, przy stanie 3:1 dla Penguins, zadeklarowałem do Michała skrobnięcie tekstu o porażce zespołu Washington Capitals. Sam nie wiem czy spisanie ich już wtedy na straty było próbą przegonienia złych demonów, czy może co innego mną kierowało. Bardzo po cichu, wręcz bezszelestnie liczyłem na to, że jednak nie będę musiał zasiadać do laptopa i zbierać ponurych myśli po to, żeby zamienić je w te kilka akapitów. Wiara zawsze gdzieś tam jest. Nieraz głęboko schowana, zadeptana, przygnieciona, ale jest. To, że nie wiecie gdzie akurat się znajduje, nie znaczy, że jej nie ma.
Bycie fanem akurat tej organizacji jest niecodziennym wyzwaniem. Jako wieloletni obserwator, uczestnik dyskusji na wielu frontach, bardzo mocno zaangażowany emocjonalnie, przeżywałem prawdziwą feerię emocji przez ostatnią dekadę. Wciąż relatywnie niewielka ilość wiosen na karku sprawiła, że dalej w przeszłość nie sięgam, ale umówmy się, że przez tyle lat poznałem kilka ciekawych osób, które poświęciły mi trochę czasu i nakreśliły klęski Capitals sprzed wielu, wielu lat. Mam przed sobą pełny obraz. Patrzę na niego i.. nie wiem co napisać.
Z reguły przystępując do pracy mam w głowie jakiś szkic, zarys. W tym przypadku nie. Z góry mogę przeprosić za chaotyczny zapis, ale jestem na 120% przekonany, że żaden, nawet najlepszy analityk na świecie, NIE JEST w stanie określić, co tak naprawdę stoi za przyczyną zadziwiającej niemocy drużyny ze Stolicy. No dobrze, ta niemoc była zadziwiająca kilka lat wcześniej. Teraz to po prostu niemoc.
Przy analizie tego stanu rzeczy liczby i statystyki schodzą na dalszy plan. Nie potrzebuję ich, bo niewiele mówią. Mogą tylko zaakcentować i podkreślić pewne sprawy. Nikt nie wie, gdzie jest pies pogrzebany. Wskażę tylko parę realnych obszarów, a sam aż do końca będę trzymał się stanowiska, że organizacja należąca do Teda Leonsisa ma problemy natury mentalnej. Nie trzeba dodawać, że w przypadku takich problemów o solucję niezwykle ciężko.
Kolejność absolutnie przypadkowa:
Odnajdywanie sposobu, żeby przegrać mecz. Chyba nie zostanę posądzony o bycie stronniczym jeśli powiem, że Capitals w tej serii byli drużyną lepszą, mieli więcej okazji, częściej prowadzili grę? Jedno zasadnicze pytanie: co z tego, skoro oddali 4 z 7 spotkań przeciwnikowi? Zwłaszcza w G2 i G4 aż cisną się na usta słowa: To nie Penguins wygrali te mecze. To Capitals znaleźli sposób, żeby je przegrać. I wierzcie, że nie piszę tego przez pryzmat mojej niechęci do Pingwinów, z którą dość otwarcie się obnoszę. Wręcz przeciwnie – cenię sobie klasę mistrza i zazdroszczę sukcesów.
Braden Holtby zawiódł na całej linii. Ciężko mi to przechodzi przez gardło, ale to musi zostać powiedziane. Spójrzcie parę lat do tyłu i odpowiedzcie sobie na pytanie, czy poprzedni zwycięzcy Pucharu Stanley’a sięgnęliby po trofeum bez spektakularnej/bardzo dobrej postawy bramkarza? Teraz to w zasadzie niemożliwe. Braden Holtby, który jeszcze do niedawna ustanawiał rekordy w najważniejszej fazie rozgrywek, tym razem nie sprostał oczekiwaniom. Akurat w tym sezonie, który był określany jako all-in. Można chcieć czegoś więcej? Braden w całych playoffach skradł może 1 mecz, a na swoim normalnym poziomie zagrał jeszcze w dwóch kolejnych. We wszystkich pozostałych był przeciętny, słaby albo fatalny. Nie potrafił zatrzymać strzałów przeciwnika wtedy, kiedy drużyna najbardziej tego potrzebowała. Swoimi nieporadnymi interwencjami „zabijał” często momentum całej drużyny w momencie, gdy Waszyngton grał dobry hokej i budował pewność siebie. Dość powiedzieć, że playoffy skończył z ledwie nieco ponad 90% skutecznością obron, a do pewnego czasu ta skuteczność utrzymywała się na poziomie poniżej 90%. Korespondencyjny pojedynek bramkarzy: Fleury vs Holtby, czyli rywalizacja, o którą obawiałem się najmniej, a w zasadzie wcale – okazała się mocno jednostronna.. ale nie w tym kierunku, w którym chciałbym ja i wszyscy kibice Capitals. Tyle się mówiło, że wyższość Holtby’ego nad Flowerem będzie tym najważniejszym factorem, który pozwoli pokonać mistrzów. Los bywa przewrotny. Tym niemniej czapki z głów przez MAF.
Bottom six znowu nie istniało. Jay Beagle, Daniel Winnik, Brett Connolly, Lars Eller. Co łączy tych panów? Okrągłe zero w statystyce strzelonych bramek. Jakoś nie przypominam sobie, żeby w Game 7 kluczową rolę odegrali Sidney Crosby czy Gienek Malkin. Głębia wygrywa mistrzostwo. Szkoda, że do momentu rozpoczęcia playoffów wszystko szło zgodnie z planem. Każdy z wyżej wymienionych rozegrał sezon na około 30 punktów, przyzwoicie prezentując się po obu stronach lodu. W Waszyngtonie playoffy stanowią jednak moment, w którym ktoś majstruje przy włączniku i przełącza go z ON na OFF bez pytania o przyzwolenie.
Alex Ovechkin.. i tu chyba dobrą chwilę musiałem przysiąść, żeby zastanowić się, co napisać. Może zacznijmy od faktów. Fakty są takie, że przez nieudolne decyzje poprzedniego GM-a zaprzepaściliśmy najlepsze lata perły, która trafia się tylko raz. Nie będzie drugiego Alexa Ovechkina. Nie będzie nim Tarasenko, nie będzie nim Laine. Rosjanin sprzed dekady to najlepsze na świecie połączenie morderczej szybkości, eksplozywności, balansu, zwierzęcej, wręcz pierwotnej siły i strzału, który zabijał. Zwyczajnie nie do zatrzymania, wybryk natury. Szkoda, że przyszło mu wtedy grać w drużynie, w której za sterami obrony stali Shaone Morrisonn i Milan Jurcina. O niektórych tuzach formacji ofensywnych nawet nie wspominając. Tego Georgowi McPhee nie wybaczę nigdy, tak samo jak pozostali kibice stołecznej drużyny.
Jakim paradoksem jest zatem sytuacja, w której Alex wreszcie, po tylu latach, ma przed sobą niemal idealny twór, może zrzucić z siebie trochę presji, bo są inni ludzie będący w stanie wziąć odpowiedzialność za wynik i.. jest cieniem samego siebie? Oczywiście zdążono już pospieszyć z wyjaśnieniami: Ovi grał kontuzjowany. Prawdopodobnie Kadri rozprawił się z jego kolanem. Może to wyjaśnić kilka zachowań Rosjanina, ale tylko kilka. #8 grał słabo przez cały sezon. Ni mniej ni więcej. Wciąż mówiono, że oszczędza się go na playoffy, w których miał powalić wszystkich świeżością i świetną dyspozycją. To dlatego mniej czasu na lodzie, nie wystawianie Alexa w końcówkach spotkań. Nijak miało się to do rzeczywistości. Jeden gol w grze 5 na 5 na przestrzeni kilkunastu spotkań w końcówce sezonu zasadniczego nie wziął się znikąd. Przed hitem Kadriego Ovi też nie grał wybornego hokeja. W serii z Penguins zaginął. Co więcej – poddał się bez walki. Kontuzja kolana nie sprawiła, że poruszał się po lodzie jakby miał zaraz położyć się do grobu. Nie tłumaczy też ona kilku leniwych zagrań, łatwych do przechwycenia podań. Erik Karlsson na jednej nodze nadal wygrywa dla Senators mecze.
W przypadku tego zawodnika nigdy nie powiem czegoś takiego jak „Alex się skończył”, bo w chwilach zwątpienia nieraz udowadniał mi, że się co do niego mylę. Ze sporym bólem muszę jednak przyznać, że najlepszy zawodnik w historii klubu brzydko i szybko nam się zestarzał. To dość znamienna cecha dla power forwardów. Lata tak dewastującej gry fizycznej robią swoje. Fakt, że Ovi nigdy nie był tytanem pracy w offseason również nie napawa optymizmem. Powiem więcej, te 8 punktów w 13 meczach playoffs i niemal 70 punktów w regular season świadczą tylko o tym, jak fenomenalnym zawodnikiem jest Alex. Każdy inny zawodnik grając tak, jak Ovechkin teraz, nawet nie zbliżyłby się do takich rezultatów.
A Alex gra źle, momentami bardzo źle. Każdy, kto tego nie widzi, oszukuje samego siebie. Eye test to wciąż najlepszy wyznacznik. Stał się totalnie przewidywalny. One trick pony. Jego dynamika gaśnie w oczach. Siła została, ale nie idzie już w parze z prędkością. Jedynie sporadycznie. Najwięcej bólu sprawia oglądanie go w pojedynkach 1 na 1 z obrońcą. I powinno boleć każdego, kto pamięta w jaki sposób ośmieszał najlepszych defensorów na świecie nie raz, a kilka razy tego samego spotkania. Obecnie, mając przed sobą obrońcę, cały czas próbuje najprostszym zwodem zejść do środka, dosłownie przebić się przez przeciwnika, ewentualnie coś à la toe-drag. Udaje się to średnio raz na 100 prób i ani trochę nie przesadzam.
Stan na 12 maja 2017 roku: Rosjanin jest specjalistą od PP i jedynie wciąż najlepszy na świecie strzał ratuje go od bycia kotwicą w grze 5 na 5. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby za te usługi nie przysługiwało uposażenie w wysokości prawie 10 milionów za sezon.
Dla Oviego jest jeszcze nadzieja, a przynajmniej ja widzę światełko w tunelu – najmocniejszy offseason w karierze, przepracowany od pierwszego do ostatniego dnia, ze szczególnym naciskiem na utratę zbędnych kilogramów. Jego obecna sylwetka w połączeniu z wiekiem nie jest już jego sprzymierzeńcem – stała się ograniczeniem. Oby zrozumiał to szybciej niż Dany Heatley.
Barry Trotz pewnego poziomu nie przeskoczy. Zatrudnienie trenera, który nigdy nie przeszedł drugiej rundy w drużynie, która od lat nie przeszła przez drugą rundę. Co mogło pójść nie tak? Dobra, daruję sobie ironię, bo sam byłem fanem tego posunięcia. Wydawało mi się, że może być to dobra „terapia” zarówno dla trenera i drużyny – że razem zbudują coś nowego i trwałego, przeszłość pozostawiając za sobą. Niestety ten romans nie wypalił. Barry Trotz musi opuścić drużynę. Jako że człowiekiem jest wspaniałym, poczekałbym chwilę z ogłoszeniem decyzji, ale jej podjęcie to bezwzględna konieczność.
Mój największym zarzut względem Trotza to bardzo wolne reagowanie na to, co się dzieje na lodzie w połączeniu z jeszcze wolniejszym reagowaniem w momencie, kiedy przeciwnik odpowie na jego posunięcie. Z pozoru brzmi to zawile, ale sprawa jest bardzo prosta. Lekka taktyka Barry’ego sprawdza się w sezonie zasadniczym, kiedy bez żadnej presji gramy 82 spotkania z pozycji contendera. Sprawy komplikują się wtedy, gdy na podjęcie decyzji i wprowadzenie zmian w życie jest niewiele czasu. Trener Capitals miał problemy nie tylko w serii z Penguins, ale już w serii z Toronto, kiedy Babcock, dysponując gorszym zestawem zawodników (zwłaszcza ta dziurawa obrona), solidnie postraszył cały Waszyngton. Trotz nie potrafił znaleźć rozwiązania na to, co wymyślił Babcock. A plan był prosty – zaparkować pod bramką Holtsa, wrzucać krążek i strzelać z każdej możliwej pozycji, utrudniając obrońcom wyjście z krążkiem z własnej tercji. Efekt? Praktycznie wszystkie bramki Toronto były zasługą przekierowania krążka, dobitek z bliskiej odległości albo lucky bounce’ów. Gdyby G4 padło łupem Toronto (a wiele nie zabrakło), do dyskusji o serii z Penguins mogłoby w ogóle nie dojść. Dopiero w G5 i G6 widać było poprawę, lepsze „czyszczenie” przestrzeni przed Bradenem i od razu mniejszą ilość straconych goli. Tylko że tego wszystkiego dało się uniknąć, ta seria odpowiednio prowadzona powinna zakończyć się w 4 albo 5 meczach.
Skoro o Penguins mowa, tam przez długi okres czasu pojedynek trenerski był względnie wyrównany. Różnicę stanowił Fleury i ta wspominana bezcenna umiejętność przegrywania spotkań, których przegrać się nie powinno. Mleko rozlało się w G7. Nie wiem, jaki game plan w głowie miał Trotz na najważniejszy mecz w historii organizacji. Na moje oko żaden. Czy Barry naprawdę przypuszczał, że Sullivan nie wyciągnie wniosków z G6 i wypuści na lód dokładnie tę samą drużynę, która została zgładzona na własnym lodzie 5-2?
Nasz plan na mecz skończył się po 3 pierwszych minutach, w których jak zawsze stłamsiliśmy przeciwnika. Nie udało się strzelić gola, Penguins zaczęli grać swój hokej i.. brak odpowiedzi ze strony Trotza. Przez niemal całą godzinę oglądaliśmy totalny chaos i walenie głową w mur. Zawodnicy nie byli dobrze przygotowani do otrzymania podania, cały czas pchali się w pojedynki przy bandach, a akurat tego dnia górowały w nich Pingwiny. Dlaczego z uporem maniaka Trotz sztywno trzymał się tej „taktyki”? Odpowiedzi na wysoki pressing też brakło. Absolutnie nie pojmuję wzięcia czasu na niewiele przed zakończeniem meczu. Na to zdecydować się trzeba było zaraz po utracie drugiej bramki. Drużyna już wtedy była kompletnie rozbita, potrzebny był wstrząs.
Tymczasem zawodnicy wyjechali na lód mając w głowach już to, co będzie się działo w mediach zaraz po końcowym gwizdku. Zero nadziei, zero pomysłu, zero woli walki. Ostatnie 10 minut to było chyba najgorsze 10 minut ostatnich lat. Nie przeprowadziliśmy ANI JEDNEJ akcji bramkowej, mało tego – dopuściliśmy Penguins do kolejnych sytuacji.
Atakujemy w 6 zawodników, próbując strzelić bramkę kontaktową. Kto jest na lodzie? Lars Eller, który strzelił 2 bramki w ostatnich 42 spotkaniach i Jay Beagle, który zgubił formę jak cała reszta bottom six. Barry Trotz musi to wziąć na klatę.
Zjawiska, których nie da się pojąć. Czyli te zarezerwowane tylko dla Capitals. Po meczu usłyszałem od któregoś z zawodników: „nie daliśmy z siebie wszystkiego”.
No kur.. Wyjeżdżacie (w znakomitej większości) na najważniejszy mecz w życiu i nie daliście z siebie wszystkiego? Czy jest na świecie jakiś umysł, który będzie w stanie to pojąć? Moje zdolności percepcji się kończą. Większość ludzi w szatni nie wiedziała co powiedzieć, nie potrafiła wskazać przyczyny. Tak samo jak rok i dwa lata temu. Jakby przyłożyć kalkę. Niektórzy wypowiedzieli wręcz te same słowa co 12 miesięcy wcześniej.
Nie do wytłumaczenia jest także inna sprawa. Jak po najlepszym (top 3 na pewno) meczu w historii Ovechkin Era w playoffach (Game 6), można było zagrać najgorszy (top 3, tyle że od dna)? Z uśmiechem na twarzy wygrać elimination game, prezentując się jak najlepsza drużyna NHL sezonu zasadniczego, a dwie noce później nie przypominać tej drużyny nawet w 5%. Tak mogą tylko Capitals i chyba żadna inna drużyna w historii sportu.
Pech – tak jak kolejność wyżej wymienionych jest przypadkowa, tak pech celowo umieściłem na samym końcu, bo to zawsze brzmi jak tania wymówka.
Ale mamy pecha, odkąd pamiętam. Krążek prawie nigdy nie skozłuje tak, jak by się tego chciało. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie kiedy ostatnim razem udało się strzelić taką bramkę, o której mógłbym uśmiechając się pod nosem powiedzieć „głupi zawsze ma szczęście”.
Zawodnicy, którzy rok temu zawiedli na całej linii, zaprezentowali się wspaniale (Kuznetsov, Orlov, Schmidt), tak więc oczywiście musiała nastąpić kompensacja w postaci fatalnej postawy tych, którzy rok temu stanęli na wysokości zadania (Holtby, Ovechkin). Nigdy nie może być tak, że wszystko współgra. O Shattenkirku celowo nie wspominam, bo nasi redaktorzy już zdążyli go podsumować. Od siebie dodam tylko, że krzyż na drogę tej drużynie, która da mu duże pieniądze.
Problemy mentalne zasługują na osobną wzmiankę. Po tylu latach można odnieść wrażenie, że cała organizacja jest przesiąknięta przegranymi tak mocno, że trzeba je wyciskać z zawodników. Ciężko wygrywać ważne mecze, kiedy nigdy wcześniej takiego nie wygrałeś. Kiedy wyjeżdżając na lód w tym decydującym momencie, a zwłaszcza kiedy nie idzie po Twojej myśli, nie masz w głowie dosłownie ani jednego wspomnienia, które mogłoby zadziałać budująco, dodać wiary i pewności siebie. Presidents Trophy? Najwięcej zwycięstw w sezonie zasadniczym? Najwięcej strzelonych bramek? Jakie to ma znaczenie, kiedy KAŻDY istotny mecz w swojej karierze przegrałeś i to najczęściej pozostawiając po sobie ogromny niesmak? Zawodnicy to też ludzie. Myślą, analizują, wyobrażają sobie pewne rzeczy.
Organizacja Washington Capitals zmaga się z jakąś barierą. Taką nie do przejścia. Próbowano wszystkiego – zmiana GMa, zmiany trenerów, zmiany zawodników. Rezultat jest z chirurgiczną precyzją identyczny co roku.
Nasuwa się pytanie: po co inwestować w coś, co zwyczajnie się nie sprawdza? Jeśli kupujesz kosiarkę, liczysz, że będzie sprawnie pełniła swoją funkcję. Kiedy zaczyna się dławić trawą i każdego lata musisz inwestować w nowe części, żeby dalej mogła działać, ale efekt wciąż Cię nie zadowala – nie wymieniasz kolejnych elementów mechaniki, tylko kupujesz nową kosiarkę.
Dlatego przyszła pora, żeby przeprowadzić gruntowną przebudowę. Z całą pewnością przyniosłoby to kilka lat posuchy, ale tak na dobrą sprawę czym różniłoby się od obecnego stanu rzeczy? Za Alexa Ovechkina można wciąż uzyskać ciekawy zwrot, chociaż ciężko byłoby komuś wepchnąć taki kontrakt. Po Johna Carlsona czy Nicklasa Backstroma ustawiałyby się kolejki. Zacząć wszystko od nowych zawodników i nauczyć ich zwycięskiej mentalności.
Dlaczego piszę o tym z takim spokojem? Bo już teraz wiem, że nie zmieni się nic. Nie będzie żadnej przebudowy. Jedynie ta, która jest wymuszona przez Expansion Draft i kończące się kontrakty. Z drużyną prawdopodobnie pożegnają się Karl Alzner, Kevin Shattenkirk, Justin Williams, Daniel Winnik, Philipp Grubauer, może nawet Brett Connolly. TJ Oshie kocha Waszyngton i chce zostać, mnie pozostaje jedynie trzymać kciuki, bo TJ to prawdziwy walczak. Kilka ważnych głów do podpisania, w tym Kuznetsov. Kilka bolących głów do wyrzucenia za pokład razem z ich kontraktami (Brooks, Orpik).
Niby sporo, ale tak w zasadzie to nic. Dlaczego mielibyśmy wierzyć, że za rok będzie inaczej? Dochodzimy wreszcie do momentu, w którym na samym środku tafli w opustoszałym już Verizon Center stoi przeciętny kibic Washington Capitals. Co ma zrobić w takim momencie? Mówienie, że potrzeba nowej jakości w ataku, nie sprawdza się. Nowa jakość w obronie także. Nowy trener również.
Co roku musimy zadawać dokładnie te same pytania, uzyskiwać dokładnie te same odpowiedzi i otrzymywać dokładnie ten sam efekt. Tak po ludzku – to zwyczajnie męczące. Nie chodzi tu o bycie kibicem sukcesu. Ale robiąc coś w życiu, inwestując w coś pieniądze, wolny czas, emocje, nerwy – z reguły oczekujemy rezultatów. Oczywiście dostosowujemy oczekiwania do rzeczywistości – w Colorado aktualnie nikt nie myśli o Pucharze Stanleya. Jeżeli nie ma rezultatów, jeżeli składane obietnice co roku nie mają pokrycia, coraz ciężej o zaangażowanie.
Kocham hokej sam w sobie. Jest bezkonkurencyjny wśród sportów drużynowych i mogę godzinami wykłócać się z każdym kto uważa inaczej. Uwielbiam NHL, uwielbiam KHL. Trzymam oko na kilku drużynach z innych europejskich lig. Ale dla Washington Capitals, odkąd pamiętam, zawsze miałem szczególne miejsce w sercu i choćby nie wiem co się działo – to się nie zmieni. Nie oznacza to jednak, że będę ślepo zapatrzony w poczynania zespołu. Ted Leonsis nie spieszy się z wyjściem ze swojej strefy komfortu – drużyna dominuje w regular season, ma w swoich szeregach wciąż bardzo medialnego zawodnika, trybuny są szczelnie wypełniane. Po cichu wierzę, że ma w sobie duszę kibica, ale dla niego hokej to przede wszystkim biznes, a nam jako fanom bardzo ciężko to pojąć.
Rok temu coś we mnie prawie umarło. Zakończony sezon zasadniczy oglądałem z połowę mniejszym entuzjazmem, czekając jak na wyrok na to, co będzie wtedy, kiedy prawdziwa gra dopiero się zacznie. Miało to swoje plusy, bo miałem więcej czasu na śledzenie innych, młodych organizacji jak chociażby Hurricanes.
Z kolei w tym roku to coś, co jeszcze rok temu dawało choć minimalne oznaki życia, umarło na dobre. Już tej chwili wiem, że nie będę czekał z entuzjazmem na ponowne rzucenie krążka w październiku. Będę czekał jedynie na G4, G5, G6 lub G7 drugiej rundy playoffs. Prawdopodobnie po to, żeby móc za rok napisać tekst w podobnym tonie.
Z roku na rok staram się też sobie tłumaczyć, że to przecież tylko hokej. I to z perspektywy widza. Forma rywalizacji na którą nie masz jakiegokolwiek wpływu. Jeden ze sposobów na spędzenie wolnego czasu. Hobby. Pasja. Oprócz tego jest przecież dom, rodzina, znajomi, praca, choroby i Zbigniew Stonoga. Całe mnóstwo innych, nieraz ważniejszych rzeczy. I choć po kolejnej bolesnej porażce Washington Capitals mogę mieć pewność, że kiedy się obudzę – słońce nadal będzie świeciło tak samo, to z jakichś powodów ten spokój ducha jest zaburzony. I to uczucie będzie mi towarzyszyło jeszcze przez parę ładnych tygodni.
Jej ale tekst! Brawo dla autora! Najbardziej uzasadnione 5 gwiazdek jakie dałem na tym portalu. Jeszcze raz ? panie Mateuszu!
Jestem kibicem Hawks i tez jestem rozczarowany sezonem. Ale mamy przynajmniej 3 puchary. Rozumiem frustracje autora. Tekst super??
Bardzo dobry artykuł, jeden z najlepszych jakie miałem okazje tutaj przeczytać. Świetnie się go czyta, poza tym porusza szerokie spektrum problemów Caps. To, że powstał to kolejny powód aby cieszyć się z odpadnięcia stołecznego zespołu.
Moim zdaniem, nie-fana WAS i jeszcze średnio zaawansowanego znawcy hokeja, na pewno nie robiłbym rewolucji w drużynie. Uważam, iż od trzech sezonów, od kiedy obserwuję ligę, stołeczni z roku na rok są coraz lepsi. To naprawdę (niestety) świetna drużyna. Ja bym odstawiał ewentualne dwa problemy: po pierwsze – klątwa (niestety nie tak łatwa do zdiagnozowana jak u moich kaczorów), po drugie – Owieczkin albo raczej pozycja kapitana. Ovi jest klasą samą w sobie, ale… chyba nie dla innych kolegów. Mi się wydaje, że Alex jest słabym liderem w tym sensie, iż mimo że sam jest ciągle świetnym zawodnikiem i jeszcze lepszym snajperem, ale jako lider trzeba czegoś więcej, nie potrafi ani wziąć ciężaru w swoje ręce (nogi?) kiedy trzeba, ani dać sygnału do ataku, ani tchnąć ducha w swoich młodszych kolegów kiedyż ten upada… Jako lider i kapitan daleko mu do Crosby’ego, Toewsa, Karlssona a nawet już młodego McDavida.
WSH ma wszystko, czego potrzeba, żeby wygrać Puchar. Problem tkwi w psychice zawodników. Tak jak napisałeś, oni ciągle skupiają się na przeszłych porażkach. W dodatku wszyscy naokoło oczekują zwycięstw, presja jest ogromna. Nie dziwne, że potem drużyna wyjeżdża na lód na nogach jak z galarety. Takie TOR rozjechali siłą rozpędu, ale wystarczyło trafić na dobrze zorganizowaną (i co najważniejsze: silną mentalnie) ekipę w postaci PIT i już się temat posypał.
Fleury zdaje się parę lat temu korzystał z pomocy psychologa. Może czas, żeby Owieczkin też wyrzucił to, co w sobie nosi?
Szanowny Panie Mateuszu! Jestem kibicem Caps i wiem, jak to jest, kiedy boli. Kiedy znowu boli. Zgadzam się, że każdy z przywołanych przez Pana „problemów” można uznać za przyczynę porażki. Rozumiem potrzebę racjonalizacji. I doceniam przekrojowy tekst. Myślę jednak, że tak naprawdę wyjaśnienia nie ma. Mam wrażenie, że jako kibice Capitals (a wraz z nami cała organizacja) jesteśmy trochę ofiarami nie tyle popełnionych błędów, ile specyfiki dzisiejszej bardzo wyrównanej NHL, formatu rozgrywek i wreszcie (może przede wszystkim) specyfiki hokeja. W innym sporcie, w innej lidze drużyna taka jak Capitals (jestem przekonany!) wygrałaby już kilkakrotnie. Ja po kolejnej porażce Capitals znowu mam ochotę obrazić się na NHL i hokej, ale wtedy musiałbym się obrazić na to wszystko, co mnie równocześnie przy nim trzyma, bo sprawia, że jest tak widowiskowy i wyjątkowy. Czasem mam wrażenie, że aby wygrać Puchar Stanleya, nie można mieć drużyny najlepszej, najsilniejszej itd. Trzeba mieć drużynę, która odpali w play-offach i która z powodów, niedających się wcześniej przewidzieć czy zaplanować, po prostu je wygra. W dobie dzisiejszej NHL muszą być drużyny, które w niektórych sezonach zasługują na zwycięstwo i nie wygrywają i takie, które wcale nie zasługują bardziej niż inne – a sięgają po puchar kilka razy. Jeśli Pens wygrają w tym roku – do tej ostatniej charakterystyki będą pasować jeszcze bardziej niż w tym momencie 😉 To nie są usprawiedliwienia. Ani tym bardziej polemika z pana tekstem. To raczej poszerzenie kontekstu oceny tego, co się stało i autoterapia, którą każdy kibic Capitals znów musi sobie po tym sezonie zaserwować. Na moją autoterapię składa się też pewien eksperyment myślowy. Otóż, gdyby ktoś (tak czysto teoretycznie), zapytał mnie (nawet tego mnie z całą wiedzą, którą mam po odpadnięciu Caps), na który z rosterów zespołów, będących w finałach konferencji, wymieniłbym nasz , by mieć większe szanse upragnionego awansu – dalej odpowiedziałbym, że na żaden. I nie z kibicowskiego przywiązania. Nie z sympatii. Raczej z przekonania, ze mieliśmy zespół naprawdę najsilniejszy i naprawdę potencjalnie mający szansę największą. Zbudowany tak, by kolejny raz powalczyć.
Co zatem zrobić w sytuacji, gdy znów się nie udało? Nie wiem. Wiem, że wskazuje pan trafnie liczne przyczyny porażki. I postuluje radykalne rozwiązania. Mam jednak wrażenie, że gdyby Game 7 skończyło się inaczej (Winnik strzelił sam na sam, przy pustej bramce w krążek trafił Oshie albo odbita od nogi Beagle’ea guma wpadła jednak do siatki – tylko tyle!) – w niektórych z wymienionych obszarów – potrafiłby Pan zobaczyć pozytywy. Historię piszą zwycięzcy, a porażki analizują pokonani. Choć ani u jednych ,ani u drugich nie jest nigdy idealnie. Klątwa? Gen porażki? Nie wiem. Ja tak myśleć nie umiem.
Coś zmienić trzeba, bo skończyło się inaczej niż skończyć się miało. Ja jednak radykalnych ruchów bym nie wykonywał. Trotza bym zostawił. Mam wrażenie że z nim jesteśmy mocni jak nigdy. Odmłodziłbym trochę skład. Obserwacja Leafs czy Oilers każe sądzić, że w kolejnych play-offach świeżość może być jeszcze bardziej decydująca. Może częściej grałbym jednak Vraną. Trochę bym poprzestawiał w liniach. Ovechkina przesunął niżej, a dał grać więcej Burackovsky’emu. No i wreszcie poszukał jakiegoś systemu rozgrywania akcji, by umiejętność prowadzenia krążka przez Kuznetsova (nikt inny w lidze nie robi tego tak jak Kuzy!) przekładała się szybciej po wjeździe do tercji ataku na sytuacje bramkowe. W kilku momentach w serii z Pens tego zabrakło. Dominowaliśmy, ale oni zwykle zdążyli się ustawić przed bramką Fleury’ego. Nie wiem też, co z Holtbym. Może przydałby mu się jakiś lepszy backup, żeby częściej grał z presją. No i na koniec powiem jeszcze, że Ovechkina bym zostawił. Nawet starzejący się daje jednak bardzo dużo. To, jak dobrze w Waszyngtonie czuje się Oshie (i jak punktuje) też przecież wynika trochę z tego, że na lodzie (np. w power-playach) miejsce robił absorbujący obrońców Ovi. Trotz słusznie próbował go odciążyć. A jeśli okazuje się, że w play-offach nie jest w stanie być zawodnikiem decydującym (wiem, że przy tych zarobkach być może powinien takim być) , to trzeba pójść jeszcze dalej – znaleźć nowe rozwiązania i jak powiedziałem, trochę poprzestawiać – by miejsc, z których w kolejnych play-offach będzie mogło przyjść cos, co ma szansę okazać się kluczowe, było jak najwięcej.
Lato na pewno będzie ciekawe. I na szczęście to nie my musimy podjąć ważne decyzje. My możemy czekać. Znowu. A to umiemy jak mało kto przecież. Pozdrawiam raz jeszcze!
Comments are closed.