Literka „W” w statystykach jest tak samo ważna dla bramkarza, jak znak nietoperza na niebie dla Batmana – oznacza, że jest się potrzebnym, że daje się dobre wyniki, że przynosi się (przepraszam z góry za sformułowanie) „dobrą zmianę”. Co roku liga ma w swoich szeregach kilku bramkarzy, którzy są jak wysokiej klasy prezerwatywy – nie przebiją się. Oto trzech bramkarzy, którzy najwyraźniej uznali wygrywanie za zbyt „mainstreamowe”.
3. Jacob Markstrom (8 spotkań, 1 zwycięstwo).
Sposobem na dobrą formę młodego jeszcze bramkarza Nucks jest najwyraźniej wypuszczanie go na kilkanaście minut. Markstrom w 2 spotkaniach zastępował kolegę po fachu – raz grając jedną tercję, raz ponad 11 minut i w tych spotkaniach nie dał się pokonać ani razu.
Niestety, w pozostałych spotkaniach dawał się pokonywać ustawicznie, a Canucks nie potrafią znaleźć dobrego rytmu, gdy Szwed znajduje się między słupkami. Mimo młodego wieku, Markstrom ma już spore doświadczenie w lidze – i niestety przegrywanie mógłby wpisać sobie do CV – porażek ma dwa razy więcej, niż zwycięstw.
Markstrom nie gra tragicznie – ale nie daje drużynie pewności – nie stanowi dla nich opoki i fundamentu – a to przekreśla nawet najlepsze statystyki. Markstrom raczej nie będzie grał upragnionych pierwszych skrzypiec w tym sezonie.. anie w kolejnych.
2. Curtis McElhinney (11 spotkań, 1 zwycięstwo).
Wybitnie etatowy rezerwowy niestety na przestrzeni swojej kariery największą trudność sprawiał przeciwnikom w zapisaniu swojego nazwiska, niż w strzeleniu bramki. Dopiero kilka dni temu zaliczył swoje pierwsze zwycięstwo w tym sezonie przeciwko Arizona Coyotes. Oczywiście, jego Blue Jackets idealnie wtórują mu statystykami, ale sam zainteresowany ma spore doświadczenie w byciu co najwyżej średnim.
McElhinney ma spore problemy z pewnością siebie. Zdaje się być bardzo zdekoncentrowany, a dobre mecze w jego wykonaniu to niestety pojedyncze przebłyski jego lepszych dni. Potrafi puszczać paskudne „szmaty”, i przede wszystkim to skazuje go na rolę wędrownego bramkarza. W Jackets jest to jego trzeci sezon – ale na więcej nie ma co się nastawiać.
1. Jonathan Bernier (11 spotkań, 0 zwycięstw – do wczoraj).
Panie super-trenerze – jak żyć? Czy Bernier ma dosypywane coś w nocy, co nie pozwala mu grać na sensownym poziomie? Kolejna bramkarska nadzieja Maple Leafs jest grzebana na naszych oczach – a szanse na wyjście z takiego dołka są jak wzrost Pana Prezesa – niewielkie.
Bernier tylko raz musiał zejść z lodu przed końcem meczu. Kondycyjnie wszystko się zgadza… na papierze świetny bramkarz… i tyle. Pomińmy na chwilę fakt, że to żadna nowość, że w Toronto jest problem z bramkarzami (i nie tylko), ale za popsucie bramkarza tej klasy powinno się kogoś w tej ekipie powiesić za… uszy.
Bernier nie wygrał w tym sezonie spotkania (do wczoraj) – 2 razy otarł się o zwycięstwo przegrywając w dogrywce. Jeden z golkiperów którzy dostąpili zaszczytu wejścia do NHL z pierwszej rundy draftu, bramkarz który był bardzo dużą konkurencją dla Jonathana Quicka w barwach Kings – dziś nie jest konkurencją nawet dla trzeciego dziecka James’a Reimera (Reimer nie ma trójki dzieci).