Nie tak dawno informowaliśmy o sprawnym „transferze” Bruce’a Boudreau z Anaheim do Minnesoty, o powrocie Guy Bouchera na ławkę trenerską w NHL w Ottawie, o wakacie w Calgary.Jako, że rynek trenerski nie znosi próżni, od tego czasu zmieniło się bardzo wiele.
Wszyscy zastanawiali się nad posadą Kena Hitchcocka w St. Louis Blues. W przypadku Nutek możemy mówić o pewnym przełamaniu – Blues wreszcie przebili sufit, jakim był dla nich awans do Finałów Konferencji. Co prawda jak tylko wetknęli głowę na trzecie playoffowe piętro dostali potężnego kopa w łeb od San Jose Sharks, jednak niezaprzeczalny progres sprawił, że „Hitch” dostał jeszcze jedną – i zarazem ostatnią – szansę. 64-letni szkoleniowiec podpisał roczny kontrakt, który będzie jego pożegnalnym akordem w NHL. Hitchcock ogłosił, że bez względu na wszystko latem 2017 przejdzie na emeryturę, jednocześnie zapewniając, że tegoroczna kampania dodała mu mnóstwo sił i wiary na ostatni rok pracy.
W związku z sytuacją Hitchcocka wielkiego znaczenia nabiera rola jego „numeru dwa”. Dotychczas najbardziej zaufanym człowiekiem Kena był Kirk Muller, wieloletni zawodnik oraz były head coach Caroliny Hurricanes. Muller dość nieoczekiwanie rozstał się z Nutkami i przeniósł się do Montrealu, gdzie zajmie identyczne stanowisko jakie piastował w St. Louis. Plan szefostwa Blues jest niezwykle prosty – nowy asystent Hitchcocka ma być jego naturalnym następcą już za rok. Lokalne media informują, że najbliżej zatrudnienia jest Mike Yeo, czyli człowiek do niedawna prowadzący Minnesota Wild.
Jeszcze się nie pogubiliście? Dobrze, bo skomplikowane układy dopiero się zaczynają. Wyżej wymienieni Wild po zakontraktowaniu Bruce’a Boudreau do sztabu włączyli mu Scotta Stevensa. Były obrońca New Jersey Devils, jeden z najtwardziej grających hokeistów NHL lat 90-tych w Minnesocie zajmować się będzie właśnie defensywą. Do pracy wraca również Todd Richards, jeszcze na początku sezonu pierwszy trener Columbus Blue Jackets pokornie zgodził się na degradację i zostanie współpracownikiem Jona Coopera w Tampa Bay Lightning.
To na tyle. Przyznacie, że ilość roszad oraz padających tutaj nazwisk mogła przyprawić o lekki zawrót głowy – tylu bohaterów nie miały chyba nawet najsłynniejsze południowoamerykańskie telenowele. Mniejsza jednak o nazwiska. Tak naprawdę chodzi o mechanizm. Ilość miejsc pracy przy NHL jest niewiarygodnie mała. Ledwie trzydzieści posad head coacha, sześćdziesiąt miejsc dla jego asystentów – tylko dziewięćdziesięciu szczęśliwców może powiedzieć o sobie, że trenuje w NHL. To niezwykle wąski rynek, a przecież chętnych znalazłyby się setki, jeśli nie tysiące.
W tym momencie warto wrócić jeszcze na chwilkę do nazwisk. Zauważcie, że powyżej padło ich naprawdę sporo, z drugiej strony wszystkie wymienione postaci są nam już doskonale znane. Menedżerowie ciągle kręcą się więc wokół tych samych ludzi, a zatem wokół tych samych rozwiązań. Zatrudnienie takiego żółtodzioba jakim był Dave Hakstol w Philadelphia Flyers przed rokiem uznaliśmy za szalony, nowatorski krok, lecz czy takich ruchów nie potrzeba w NHL jeszcze więcej? Świeża krew to nigdy nie jest zły pomysł.
Ten medal wyjątkowo ma trzy strony. Na problem wypada spojrzeć jeszcze ze strony trenerów właśnie. Błyskawicznie zmieniające się realia sprawiają, że ci łapią się każdej otrzymanej szansy. Nikt nie czeka na właściwą ofertę, żaden szkoleniowiec nie powie „nie”. Panowie akceptują każde zaproszenie do pracy, nawet jeśli mają wykonać krok w tył (jak Todd Richards) to i tak na niego się decydują. W myśl zasady: byleby nie spaść z karuzeli. A wszystko dlatego, że już można na nią nie wrócić, o czym najdosadniej przekonał się Mike Sullivan – dziś jest o krok od wielkiego triumfu z Pittsburgh Penguins, a przecież praca z Pingwinami to dla niego dopiero drugi angaż w NHL i to po niemal dziesięcioletniej przerwie! Raz na wozie, raz pod wozem, prawda?