Sezon NHL oficjalnie możemy uznać za otwarty. Wszystkie zespoły zdążyły rozegrać już przynajmniej pięć spotkań, za nami pierwsze zawieszenia, poważne kontuzje, piękne gole, spektakularne wpadki, a nawet premierowa zmiana szkoleniowca w Columbus, którą szeroko omówiliśmy w ostatnich dniach. Oczywiście na sensowne wnioski definitywne odpowiedzi przyjdzie jeszcze czas, dlatego tym razem proponuję delikatnie się cofnąć, a konkretnie do start kampanii 2015/2016. Niespełna dwa tygodnie temu przybliżyłem kilku graczy, dla których bieżący rok z różnych względów może być ostatnim w NHL – dziś chciałbym razem z wami przyjrzeć się znakom zapytania, dżokerom w NHL-owej talii. Kto ma szanse zostać asem na miarę Władimira Tarasienki?
Wiem, dopuściłem się lekkiego oszustwa. Na prawdziwe prognozy był czas jeszcze przed startem rozgrywek – typowanie po niemal trzech tygodniach zmagań jest sporym ułatwieniem, choć pokuszę się o tezę, że wśród kandydatów do breakout year ligowe początki niczego nie wyjaśniły. Dodatkowo poszukiwania „drugiego Tarasenki” to zadanie wręcz karkołomne – co prawda Rosjanin wystrzelił w klasycznym momencie, tj. w swoim trzecim sezonie w lidze, jednak nikt nie spodziewał się tak spektakularnych osiągnięć młodego napastnika St. Louis Blues. Jego historię będzie bardzo trudno powtórzyć, niemniej moje podejrzenia padły na co najmniej kilku kandydatów.
Najpoważniejszym pretendentem do „odpalenia” jest w moich oczach młodziutki Nathan MacKinnon. Niedawny nr 1 draftu (2013), po doskonałej debiutanckiej kampanii w barwach rewelacyjnych Colorado Avalanche, zaliczył książkowy sophomore slump, czyli kryzys drugoroczniaka. Nie pomógł mu z pewnością spory regres całego zespołu oraz kontuzje wykluczające go z gry na 18 spotkań, lecz gorszy sezon MacKinnona był widoczny gołym okiem. Już początek sezonu 15/16 nakazuje oczekiwać wielkich rzeczy – 6 punktów w 6 meczach w wciąż chwiejnych Avalanche to start przynajmniej obiecujący. Równie imponująco w sezon wszedł wielki konkurent MacKinnona z draftowej klasy 2013, wybrany jako „dwójka” Aleksander Barkov. Fin rosyjskiego pochodzenia nie miał tak udanego debiutu w NHL, ale w drugim roku rozgrywek zaliczył zauważalny postęp. Wielu fachowców nazywa Barkova najbardziej kompletnym 20-latkiem w najświeższej historii hokeja. Przez najbliższe miesiące będzie miał okazję szlifować swój talent u boku Jaromira Jagra – wspomniana dwójka z Jonathanem Huberdeau tworzy osobliwą, acz ekscytującą i diabelnie skuteczną formację od pierwszego gwizdka w sezonie.
Tyler Toffoli breakout w wersji mini ma już za sobą. Skrzydłowy Los Angeles Kings był członkiem znakomitego ataku Królów razem z Jeffem Carterem i Tannerem Pearsonem już przed rokiem (popularna That 70’s Line) i uzyskał 23 gole oraz 49 punktów. To już bardzo dobry wynik wynik, lecz imponująca kariera juniorska (2 sezony z 50+ golami w OHL) pozwala wierzyć, że Toffoli w NHL może przekroczyć barierę 30 trafień. O ile Toffoli raczej nie uchodził za wielki talent, to z wielkimi oczekiwaniami od samego początku kariery musiał mierzyć się Mikael Granlund. Znajdująca się w widocznym kryzysie Finlandia desperacko wyglądała za następcami Teemu Selanne i Saku Koivu. Padło na Granlunda, po którym cały kraj wiele sobie obiecywał. Czysto hokejowego talentu nie można mu odmówić, jednak marne warunki fizyczne wpłynęły zarówno na dość późną – jak na skalę umiejętności – selekcję w drafcie (nr 9 w 2010 roku), jak i na start kariery w północnoamerykańskich realiach. Po brutalnym zderzeniu z ligą Granlund spędził prawie pół sezonu w AHL. Doświadczenia z niższej ligi zaprocentowały i sezon 13/14 był już dużo lepszy, dodatkowo prawdziwą wisienką na torcie okazały się wspaniałe Igrzyska w wykonaniu Mikaela i całej reprezentacji Suomi. Fin niestety nie poszedł za ciosem w ubiegłym roku. Zderzył się z kolejną ścianą, co w obozie Minnesota Wild przyjęto z nieukrywanym rozczarowaniem. Nie chcę mówić o ostatniej szansie wciąż młodego środkowego, lecz trwające rozgrywki powinny być dla niego przełomowe.
Mniejsze kłopoty z przystosowaniem się do wymagań najlepszej ligi świata mieli Alex Galchenyuk, Ryan Strome i Mark Scheifele. Nieprzypadkowo umieściłem całą trójkę w jednej grupie – ich dotychczasowe kariery przebiegają bowiem niemal identycznie. W swoich organizacjach otrzymali komfortowe warunki do rozwoju (chowani za plecami Tomasa Plekanca, Johna Tavaresa i Bryana Little), nie wywierano na nich zbędnej presji i nie przesadzano z odpowiedzialnością. Galchenyuk rozpoczął nawet karierę na pozycji skrzydłowego, dopiero przed tym sezonem na pełen etat przeniesiono go na docelową pozycję centra. Każdy z wymienionego tria ma za sobą niezłe wejście do ligi, a przede wszystkim lepsze drugie sezony. Wydaje się, że najwyżej doskoczyć musi Galchenyuk, gdyż wobec niego pojawiły się największe wymagania, lecz i pozostała dwójka właśnie teraz może doskoczyć do poziomu pozwalającego określać ich jako środkowi nr 1.
Żeby nie było, że redaktor Kowal jest uprzedzony i nie ceni obrońców. Po prostu w przypadku defensorów dużo ciężej zdefiniować breakout year – u nich znacznie rzadziej odnotowujemy nagły skok produktywności, zresztą nie każdy obrońca w swojej karierze będzie punktować jak Nicklas Lidstrom. Wschodzącym gwiazdom wśród ligowych obrońców przyjrzymy się już wkrótce, a póki co zapraszam do śledzenia razem ze mną pretendujących do miana Władimira Tarasienki A.D. 2016.