Znacie to uczucie kiedy zamówiliście jedzenie online i co minutę wyglądacie przez okno czy aby już nie przyjechało? Mniej więcej z takim samym wyczekiwaniem na zwolnienie Jacka Capuano czekali kibice New York Islanders. Najbardziej oczywisty i nieuchronny manewr sezonu wreszcie stał się faktem. 17 stycznia „Wyspiarze” pożegnali dotychczasowego trenera.

Tak naprawdę należy zacząć od wielkich, szczerych gratulacji. Kiedy w listopadzie 2010 Capuano przejmował Islanders jako tymczasowy szkoleniowiec nikt nie przypuszczał, że jego przygoda z klubem potrwa ponad 6 lat. Trudno w to uwierzyć, ale był czwartym najdłużej pracującym trenerem w NHL. Większy staż mają tylko Dave Tippett w Arizonie, Claude Julien w Bostonie oraz Joel Quenneville w Chicago.  To zaszczytne grono, w końcu Tippett w Glendale to coś więcej niż trener, a CV Juliena i Quenneville’a mówią same za siebie.

Capuano był swego rodzaju „prawdziwkiem”. Praca na Long Island (później na Brooklynie) była jego pierwszą w NHL. Wcześniej dwa sezony działał jako head coach w AHL w afiliacji Isles, Bridgeport Sound Tigers. To niespodzianka, lecz śmiało można postawić tezę, że… sprawdził się w swojej roli. W 2013 roku po latach posuchy wprowadził drużynę do playoff. W ostatnich dwóch sezonach (14/15, 15/16) ponownie zagrali w fazie posezonowej, a w kwietniu 2016 eliminując Florida Panthers wygrali pierwszą rundę playoff od 23 lat.

Tyle, że przy każdym najdrobniejszym potknięciu od razu podnosiły się głosy krytyki i zwątpienia. Zarzucano mu braki warsztatowe oraz niewielkie doświadczenie w zarządzaniu kryzysem. Wielu zaangażowanych fanów denerwowało się, że drużynie brakuje określonego stylu. Ostatecznie Capuano lądował jednak na czterech łapach. Aż do teraz.

Islanders kompletnie zawalili start rozgrywek. Pytanie, ile w tym winy trenera? Konkretnym usprawiedliwieniem są gigantyczne zmiany jakie zaszły w kadrze zespołu. „Cap” stracił choćby Matta Martina, Fransa Nielsena czy Kyle’a Okposo, a zastąpiono ich przepłaconym i mało wydajnym Andrew Laddem. Bezsensownie forsowano plan rotowania trzema bramkarzami: Jaro Halakiem, Thomasem Greissem i J-F. Berube. Straciła na tym cała drużyna, bo żaden nie bronił na miarę oczekiwań, a już zupełnie rytm zgubił ten pierwszy, dziś odesłany do Bridgeport.

„Wyspiarze” zupełnie się pogubili, fale zniosły ich daleko od obranego kursu. Zdawało się, że drużyna oparta na Johnie Tavaresie zmierza w dobrym kierunku, wspomniane zwycięstwo nad Panthers miało być trampoliną do dalszych sukcesów, tymczasem nowojorczycy wpadli na główkę do pustego basenu. Pozycja Capuano zdawała się być przesądzona jeszcze w październiku. Menedżer Garth Snow lekko zaskoczył wszystkich, gdy w połowie listopada nadal czekał na rozwój zdarzeń, ba! Publicznie wyraził swoje poparcie dla Jacka udzielając mu votum zaufania.

Jak to jednak bywa z menedżerami głos wsparcia to często pocałunek śmierci. Bo jak inaczej wytłumaczyć zwolnienie, skoro licząc od 16 listopada Isles zgarnęli przynajmniej punkt w 17 z 24 rozegranych meczach? Menedżer Snow tak tłumaczy swoją decyzję: „Oczywiście nie jesteśmy w tabeli tam, gdzie chcielibyśmy być” – no panie Snow, dziś punktowo wyglądacie dużo lepiej niż dwa miesiące temu. Moment zwolnienia zaskakuje. Tylko naiwniak mógł wierzyć, że NYI wygrzebią się z tak potężnych opresji w tak silnej dywizji. Sezon był przegrany jeszcze jesienią, Capuano można było żegnać już wtedy.

Oczywiście istnieje opcja, że nie wiemy wszystkiego. Wg najlepiej poinformowanych dziennikarzy Islanders kilka tygodni temu poprosili Florydę o możliwość rozmawiania z Gerardem Gallantem, odsuniętym od pracy w Panthers. Być może zrezygnowano z „Capa” teraz, bo porozumienie z Gallantem jest już bardzo bliskie?

Póki co tymczasowo rolę trenera będzie sprawować Doug Weight, którego wcale nie tak starsi powinni pamiętać z lodowisk NHL. Pewnie jest sporo do poprawy, choć jako pierwszy w lustro powinien spojrzeć Garth Snow. To z jego winy kadra Islanders jest tak wadliwa, to on nie pomógł drużynie zrobić kolejnego kroku naprzód. Dobra wiadomość dla „Wyspiarzy” brzmi: i jego czas być może dobiega końca. W losy drużyny od niedawna coraz mocniej angażuje się właściciel Jonathan Ledecky, który podobno od kilku tygodni poszukuje nowego człowieka: kogoś z hokejową przeszłością, kto mógłby nadać organizacji świeżą wizję. Co prawda nie mówi się o stanowisku menedżera lecz o pozycji dyrektora sportowego/doradcy, niewykluczone jednak, że ten ktoś szybciutko zasugerowałby rozstanie ze Snowem.

Jedno jest pewne: ktokolwiek będzie podejmować decyzje musi działać szybko i po męsku. Nad klubem wisi czarna chmura w postaci kończącego się kontraktu Johna Tavaresa. Bieżący sezon można spisać na straty, a kapitan klubu ma jeszcze tylko jeden rok umowy. Jeśli nie dojdzie do znaczących zmian lub nie nastąpi ewidentna poprawa w pionie sportowym to tak ambitny gracz jak JT nie powinien marnować najlepszych lat kariery na błąkanie się po ligowych peryferiach.