Jeśli zastanowimy się co łączy tegorocznych finalistów Pucharu Stanleya, pierwszym skojarzeniem będzie pewnie David Backes. Ale Bruins i Blues łączy coś jeszcze – najnowsza historia tych drużyn to opowieść o wychodzeniu z kryzysu. Boston mierzył się z tym w 2015 roku, a Blues jeszcze pod koniec ubiegłego roku.

Cztery lata to w sporcie kawał czasu. Można w tym czasie kompletnie zdemontować drużynę (pozdrawiamy Ottawę), zbudować ją od zera (pozdrawiamy Vegas Golden Knights) albo kompletnie nie ruszyć się z miejsca (znamy z Buffalo i Edmonton). Można też mądrze przebudować zespół w locie, wyciągając wnioski z porażek. Taki scenariusz realizuje się w Bostonie.

Latem 2015 roku nie było chyba bardziej krytykowanego menedżera w NHL niż debiutujący w tej roli Don Sweeney.

Choć demontaż drużyny rozpoczął już jego poprzednik Peter Chiarelli oddając do Dallas Tylera Seguina, za pakiet zbudowany wokół Loui Erikssona. Z kolei Sweeney przy pierwszej okazji przehandlował najlepszego obrońcę zespołu – Dougie’go Hamiltona i jednego z liderów ataku Milana Lucicia w zamian z wybory w drafcie i kilku drugoplanowych graczy. Mało tego. Mając aż trzy wybory w pierwszej rundzie zdołał przeoczyć takich zawodników jak Matt Barzal, Sebastian Aho, Thomas Chabot, Brock Boeser czy Kyle Connor.  Z trójki ówczesnych wybrańców GM-a tylko Jake DeBrusk jest dziś w pierwszym zespole, a Zach Senyshyn i Jakub Zboril popisują się póki co głównie w NHL.

Tak oto niedawni mistrzowie (2011) i finaliści Pucharu Stanleya (2013) zasłużyli na przydomek Boston Ruins. Do tego trzeba dodać ciążący kontrakt starzejącego się i coraz bardziej klocowatego Zdeno Chary, odejścia kolejnych istotnych graczy (m.in. Eriksson, Reilly Smith) i dwa z rzędu sezonu poza play-off. Trudno wyobrazić sobie gorszy początek, ale w Bostonie nie było nerwowych ruchów. Władzom klubu starczyło cierpliwości, a Sweeney zaczął odrabiać pracę domową. Na zewnątrz jeszcze nie było widać efektów, ale w Bruins już pojawiła się bardzo ciekawa grupa zawodników, której po prostu należało dać trochę czasu, by dojechała do poziomu weteranów, z Krejcim, Marchandem, Raskiem i Bergeronem na czele.

Cierpliwość się opłaciła. Sweeney dorósł do roli, świetnie negocjował umowy (m.in. Pastrnaka, Marchanda, wymienił zużytego w Bruins Claude’a Juliena na Bruce’a Cassidiego i umiejętnie wprowadzał młodych graczy. Nawet ten marnie rozegrany draft z 2015 roku nie okazał się kompletną czarną dziurą w historii klubu. DeBrusk wyrósł na solidnego skrzydłowego, wybrany w 2. Rundzie Brandon Carlo świetnie uzupełnia Toreya Kruga w pierwszej parze obrony. Kadra Bruins rosła z sezonu na sezon, aż urosła do miana jednej z najbardziej wszechstronnych ekip w NHL, odpornej na wszelkie zawirowania. Dowód? Niemal każdy z czołowych zawodników „Niedźwiadków” stracił część sezonu z powodu kontuzji. Pastrnak opuścił 16 meczów, Bergeron 17, Krug 18, Charlie McAvoy 28, Zdeno Chara 20, DeBrusk 14, z gry wypadał też Tuukka Rask. Nie wpłynęło to jednak na wyniki drużyny, bo nieobecność gwiazd świetnie maskowali młodsi gracze. Łącznie Cassidy wystawił do gry aż 37 zawodników i większość z nich potrafiło coś wnieść do gry.

Budowa tak szerokiej kadry w erze salary cap wymaga chirurgicznej precyzji przy decyzjach, a Sweeney wcale nie miał w rękach najlepszych narzędzi. W spadku po poprzedniku dostał duże kontrakty m.in. Chary czy Krejciego, a najwyższy wybór w drafcie za jego kadencji to nr 13 (wspomniany Zboril). Użytecznych graczy menedżer znalazł za grosze z wolnego rynku (Joakim Nordstrom, Chris Wagner, Connor Clifton), w klubowej puli talentów (Heinen, Grzelcyk, Acciari) i w wymianach w okolicy trade deadline (Johansson, Coyle). Te ostatnie ruchy nie wypaliły od razu, ale skrzydłowi sprowadzeni z Devils i Wild wszystko, co najlepsze zostawili na play-offy.

Dziś w drużynie  nie widać słabych punktów, a po „Boston Ruins” nie ma już śladu. – Na tym stanowisku nie da się być bezbłędnym. Zawsze coś ci umknie, ale w Bostonie wykonali świetną robotę i znaleźli właściwe elementy układanki. Mają w klubie zaangażowanych ludzi, a Sweeney dobrze nimi zarządza. Sprawdził się doskonale – podsumował pracę kolegi menedżer jednej z drużyn NHL.

Solidną robotę wykonał też w St. Louis Blues Doug Armstrong, ale w tym wypadku efekty zmian przyszły błyskawicznie. Jeszcze pod koniec grudnia jego drużyna zajmowała ostatnie miejsce w całej NHL, bez widoków na szczęśliwe zakończenie sezonu. Jeszcze w listopadzie Armstrong zwolnił Mike’a Yeo dając szansę Craigowi Berube. Miesiąc później zespół już pod wodzą nowego trenera został wygwizdany przez swoich własnych fanów po kompromitujacej porażce 2:7 z Flames

Łatwo było wtedy krytykować letnią rewolucję w składzie „Nutek”. – Nie mam już żadnych odpowiedzi. To po prostu upokarzające – mówił po tym meczu Patrick Maroon. W tamtym meczu Blues sięgnęli dna. Widoki na play-offy mieli mniej więcej takie jak Stachursky na nagrodę Grammy.

Wtedy łatwo było krytykować letnią rewolucję w klubie. Po pierwszym od lat sezonie bez play-off Armstrong wcisnął gaz do podłogi. Wiedział, że musi wstrząsnąć zespołem i zrobił to. Z klubem pożegnali się m.in. Patrik Berglund i Vladimir Sobotka, wymienieni na Ryana O’Reilly’ego. Menedżer poszalał też na wolnym rynku dając kilkuletnie kontrakty 32-letniemu Tylerowi Bozakowi, 33-letniemu Kyle’owi Brodziakowi i 30-letniemu Davidowi Perronowi, wracającego do Missouri jak niezapłacony rachunek. Roczny kontrakt dostał Patrick Maroon. Gdy NHL stawiała na szybkość i technikę, Armstrong dołożył do zespołu paru klocowatych graczy, bardziej pasujących do poprzedniej epoki. Poszedł ostro pod prąd i wydawało się, że poległ. Pokusa, by w środku sezonu wyprzedać co się da z myślą o przyszłości musiała być duża. Ale tak jak w Bruins, tak i Blues cierpliwość się opłaciła.

Wśród kilku młodszych zawodników, którzy latem od dostali od Armstronga jeszcze jedną szansę był 24-letni bramkarz, wybrany w drafcie w 2011 roku i od tamtej pory pałętający się po niższych ligach. Ten gość wszedł do bramki, gdy po 14 startach z rzędu chwilę wytchnienia dostał Jake Allen. I ta chwila Allena trwa właściwie do dzisiaj, bo wspomniany 24-latek – Jordan Binnington z miejsca przejął pozycję pierwszego bramkarza. Gdy w lutym Blues zaliczyli passę 11 zwycięstw z rzędu, debiutujący bramkarz łapał krążki w dziewięciu z nich, notując kosmiczną skuteczność 94,7 proc.

St. Louis przestali nabierać wody, a zaczęli nabierać mocy. I grać na miarę potencjału. O’Reilly od początku sezonu wyglądał na właściwego faceta na właściwym miejscy, z czasem dołączyli do niego wiecznie niespełniony Jaden Schwartz i zawodzący na początku sezonu Władimir Tarasenko. Tak jak w przypadku Bruins, milowymi krokami zaczęła rozwijać się młodzież z Robertem Thomasem i Oskarem Sundqvistem na czele. Kto wie jednak czy decydujący wpływ na wiosenną ofensywę Blues nie miała jednak zmiana w bramce. Armstrong długo szukał właściwego golkipera. Jaro Halak, Brian Elliott, Jake Allen, Carter Hutton – każdy z nich miewał dobre momenty, ale żaden nie okazał się rozwiązaniem na dłuższą metę. Binnington utrzymuje formę od stycznia, nie zawodzi także w play-off. Jego pojedynek z Raskiem będzie ozdobą finałów.

Ale walka o Puchar Stanleya będzie też wielkim świętem obu menedżerów. Obaj potrafi wyciągnąć swoje zespoły z głębokich dołów, nie bali się podejmować trudnych decyzji i uczyli się na błędach. Kto ma jeszcze wątpliwości, czy Armstrong i Sweeney znają się na swojej robocie niech spojrzy na listę płac ich drużyn. Ile kiepskich kontraktów tam znajdzie? W Bruins najgorzej wygląda chyba umowa Davida Backesa (6 mln rocznie jeszcze przez dwa lata), w St. Louis boleć mogą zarobi Alexandra Steena (5,75 mln $). Dużo więcej tam jednak kontraktów ze świetną proporcją ceny do jakości zawodników. Bo wbrew pozorom Bruins i Blues to nie tylko powrót do fizycznego hokeja opartego na ostrej walce. To drużyny pełne jakości, wszechstronne, potrafiące zaadaptować się do warunków. To ich wielka siła i zasługa i menedżerów.