Amerykańskie ligi sportowe, oprócz wysokiego poziomu sportowego, mają jeszcze jedną rzecz, która przyciąga widzów przed ekrany telewizorów, komputerów i innych współczesnych nośników informacji. Zamiast dobrze znanych europejskim kibicom transakcji pieniężnych, w wyniku których drużyny chcąc się wzmocnić wydają dziesiątki milionów euro, za oceanem przyjęto barterowy system transferów, dzięki czemu aby zbudować silną drużynę, liczącą się w walce o najwyższe cele, nie wystarczy jedynie wypchana po brzegi kasa, ale również mądre gospodarowanie zasobami ludzkimi. Kogoś chcesz wziąć? Kogoś musisz oddać. W ten sposób dużo ciężej jest zbudować dobrze funkcjonującą maszynę.
Wszystko jednak nieco straciło swój blask po tym gdy zawodnikom umożliwiono wymuszanie na klubach podpisywania pod kontraktem klauzuli no-trade, która skutecznie blokuje wymiany tych najbardziej rozchwytywanych graczy, którzy niekoniecznie pragną opuszczać miejsce w którym grają, bądź nie chcą po prostu grać w którejś z drużyn, która stara się o ich pozyskanie. Prawdopodobnie, gdyby czasy klauzuli no-trade nadeszły wcześniej, nigdy nie bylibyśmy świadkami jednej z większych wymian w historii ligi, kiedy to Phil Esposito i Carol Vadnais powędrowali do Nowego Jorku w zamian za Jeana Ratelle, Brada Parka i Joe Zanussiego. Kiedy ówczesny GM Bruins przyszedł do Phila i powiedział mu, że został wymieniony, ten odrzekł tylko „Wszędzie, tylko nie do Nowego Jorku”. Pech chciał, że właśnie z Rangers został uzgodniony trade, a że klauzule gwarantujące „bezpieczeństwo” nie były jeszcze znane, Esposito kolejnych sześć sezonów spędził w barwach Strażników, gdzie zakończył karierę. Jak łatwo się domyślić, w dzisiejszych czasach, podobna sytuacja nie miałaby miejsca.
Obecnie, rynek transferowy, zwłaszcza przy okazji trade deadline, staje się coraz nudniejszy i mniej zaskakujący. Próżno szukać tutaj wielkich nazwisk. Za przykład niech wezmę zeszłoroczny ostatni dzień okna transferowego, w którym organizacje zmienili Eric Cole, Brett Connolly, Lee Stempniak, Olli Jokinen, Rene Bourque, Keit Yandle, Braydon Coburn, Max Talbot, Chris Stewart i Torrey Mitchell. Nic specjalnego prawda?
Klauzule no-trade to jednak nie tylko sytuacje, w których zawodnik niezadowolony z docelowego miejsca przenosin mówi „veto!”. To także fakt dużo niższych zwrotów otrzymywanych za takiego hokeistę. Weźmy na przykład sytuację przenosin Phila Kessela do Pittsburgh Penguins, za niezbyt wygórowaną cenę. Oczywistym było, że Kessel, uważany za jednego z najlepszych ligowych snajperów, nie będzie chciał zamienić Toronto Maple Leafs na Edmonton Oilers, choćby ich oferta była dużo lepsza. Doprowadziło to do sytuacji, w której Pittsburgh oddał jedynie Kasperiego Kapanena, Nicka Spalinga, Scotta Harringtona i pick w trzeciej rundzie draftu, otrzymując w dodatku Tylera Biggsa i Tima Erixona.
Sytuacje takie jak ta wymieniona powyżej, sprawiają, że słabsze drużyny, których szanse na pozyskanie doskonałych zawodników objętych klauzulą no-trade są praktycznie zerowe, muszą ratować się podpisywaniem wysokich kontraktów z młodymi zawodnikami, którzy nie zawsze się spłacają, a których cap hit ciąży później niemiłosiernie.
Chociaż potrafię zrozumieć zawodników, którzy będąc gwiazdami swoich zespołów, chcą wieść spokojne życie, nie obawiając się o to, że przychodząc na jutrzejszy trening usłyszą: „Pakuj się John, wyjeżdżasz grać na Alaskę”, uważam, że klauzule dające im spokojny sen mocno wpłynęły na atrakcyjność ligi. I mimo, że bardzo wątpliwym jest, aby NHL kiedykolwiek z nich zrezygnowała, to taki krok zdecydowanie dodałby lidze „funu”.