Od początku obecnego sezonu, po słabym starcie Penguins, dywagacje na temat zmiany na stanowisku trenera nie miały końca. Nawet kiedy drużyna osiągała przyzwoite wyniki, w jej grze było tak wiele mankamentów, że nie sposób było nie spodziewać się rychłej decyzji Jima Rutherforda. Z każdym kolejnym meczem stołek pod Johnstonem rozgrzewał się bardziej i bardziej, aż po ostatniej porażce z Los Angeles Kings, w końcu się zapalił. Generalny manager drużyny szybko ugasił pożar i pożegnał 58-letniego trenera.

Mike Johnston - człowiek jednego wyrazu twarzy
Mike Johnston – człowiek jednego wyrazu twarzy

Największą bolączką Johnstona w Pittsburghu był jego charakter. Kamienna twarz, którą zachowywał w każdej sytuacji dziejącej się na lodzie, początkowo mogła imponować, jednak z kolejnymi straconymi bramkami, niewykorzystanymi stuprocentowymi okazjami, zaczynała coraz bardziej irytować. Nie ważne czy zespół wygrywał czy przegrywał, czy zawodnicy strzelali spektakularne gole czy grali dramatycznie słabo, niezmieniony, bezpłciowy wyraz twarzy potrafił doprowadzić człowieka do szału. Dodatkowo wyglądał on na nieco zadufanego w sobie i swoich ideałach. Potwierdzają to ostatnie doniesienia, jakoby nie dogadywał się zupełnie ze swoim asystentem Rickiem Tocchetem, którego uwagi zazwyczaj puszczał mimo uszu.

Nigdy prawdopodobnie nie dowiemy się jak tak naprawdę wyglądały relacje pomiędzy Johnstonem a zawodnikami. Momentami jednak można było odnieść wrażenie, że Mike nie potrafił dotrzeć do naszpikowanej gwiazdami drużyny. Wydawało się, że podczas spotkań zawodnicy czasami ignorowali swojego trenera, nie słuchali jego poleceń. Być może były one słuszne i gdyby miały większą siłę przebicia Penguins byliby w tej chwili w innym miejscu niż są, a trener dalej cieszyłby się swoim czasem w Pittsburghu. Tego jednak się nie dowiemy.

Nieciekawie było także w innych elementach. Ciągłe rotacje w liniach ofensywnych i defensywie z całą pewnością nie pomagały przebudowanej w off-seasonie drużynie. Sztab podejmował też decyzje, które nie sposób było zrozumieć. Przykłady? Uparte stawianie na Pascala Dupuis w pierwszej formacji ataku, marnowanie dobrej dyspozycji Beau Bennetta w liniach 3-4, zrezygnowanie z będącego w formie Adama Clendeninga, wyrzucenie na waivers świetnie spisującego się Bobby’ego Farnhama, którego podebrali Devils, co okazało się świetnym ruchem Raya Shero, byłego przecież GM-a Pingwinów.

Mimo, że bardzo ucieszyła mnie wiadomość o zwolnieniu Johnstona, od razu dostałem w twarz kolejną dziwaczną decyzją Jima Rutherforda. W miejsce niedoświadczonego w prowadzeniu drużyn NHL trenra, zatrudnił Mike’a Sullivana, który również niczym szczególnym do tej pory się nie wyróżnił. Był jedynie asystentem Johna Tortorelli w New York Rangers, gdzie odpowiadał za grę w przewadze. Patrząc na to jak radzili sobie wtedy Strażnicy w tym elemencie gry, nie można być wielkim optymistą. A przecież to braki w tym elemencie zarzucało się drużynie z Pittsburgha chyba najbardziej. Ostatnio Sullivan był trenerem pingwiniej afiliacji, Wilkes-Barre Scranton.

Mimo, że WBS to rewelacja tego sezonu AHL i na dzień dzisiejszy mogą poszczycić się bilansem 19-5-0, wydaje się, że decyzja o zatrudnieniu ich byłego szkoleniowca jest przysłowiową zamianą siekierki na kijek. Faceta bez NHL-owej przeszłości zastąpił inny, którego doświadczenie w samodzielnej pracy z dorosłymi zawodnikami także nie jest duże, bowiem w latach 2003-2006 prowadził jedynie Boston Bruins. Jednakże nie sposób nie zadać pytania, czy będzie on potrafił zespolić z powrotem nieco podzieloną podobno szatnię Penguins. Pozostaje mieć nadzieję, że Sullivan będzie lepiej potrafił dotrzeć do naszpikowanej gwiazdami drużyny i pod jego wodzą będzie spisywała się ona o wiele lepiej. Oby Sullivan podzielił los Johna Hynesa, który również z Wilkes-Barre przeniósł się do NHL i prowadzi New Jersey Devils, którzy są jedną z rewelacji tego sezonu, wbrew wszelkim oczekiwaniom zajmując obecnie lokatę premiowaną awansem do play-off, wyprzedzając między innymi właśnie Penguins.

„Umarł król niech żyje król!”, wydają się krzyczeć teraz w Pittsburghu. Po Johnstonie z całą pewnością nikt płakał tutaj nie będzie, a ciężko spodziewać się, że pod wodzą nowego szkoleniowca drużyna może spisywać się gorzej niż do tej pory. Oby Sullivan potrafił zamienić tego rozklekotanego dużego Fiata w Ferrari, którym ta drużyna miała stać się po zmianach kadrowych i Penguins powalczyli w tym roku o coś więcej niż tylko awans do playoff. Jeżeli się to nie uda, bardzo możliwe, że po sezonie dojdzie do kolejnych rotacji na ławce trenerskiej.