Pluje cukierkami, straszy niedźwiedzie i strzela ważne gole. Nic dziwnego, że James Neal nazywany jest ojcem pierwszych sukcesów Vegas Golden Knights. I to może okazać się problematyczne.
***
James Neal wykrzywia twarz i lekko unosi górną wargę tylko po to, żeby pokazać nam rezultaty październikowego uderzenia kijem w twarz. Miejsce, w którym powinny znajdować się co najmniej cztery zęby, jest puste – strzelamy, że zmieściłoby się tam pół hokejowego krążka.
– Wszystko jest delikatne – mówi Neal. – Nie mogę nic robić, bo tak mocno to boli.
Jedzenie to katorga. Nie proście go, żeby zagwizdał – nie uważa tego żartu za zabawny. Rany otworzyły się ponownie w ubiegłym tygodniu podczas meczu, krew napłynęła mu do ust.
– Wszystko jest teraz beznadziejne – przyznaje najlepszy strzelec Golden Knights. A przynajmniej wszystko w ustach Neala. Aktualny sezon w wykonaniu jego drużyny to już zupełnie inna bajka.
– Jest lepiej niż mogliśmy przypuszczać – twierdzi Neal. Wszyscy wiemy, że to niedopowiedzenie – nikt nie przewidział takiego startu ekipy z Nevady. Sześć dni po tym, jak w Las Vegas doszło do najgorszego we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych masowego mordu, organizacja numer 31 w National Hockey League rozegrała swój pierwszy mecz. Drużyna ta nie tylko połączyła pogrążonych w żałobie mieszkańców, ale też – ku zaskoczeniu wszystkich – zaczęła wygrywać. A trzeba przyznać, że jest to dosyć nietypowe dla niedawno utworzonych ekip. Vegas wyrównało stuletni rekord ligi – było to najszybciej zaliczone dziewięć zwycięstw w inauguracyjnej kampanii. Hokeistom z Nevady osiągnięcie tego pułapu zajęło niecały miesiąc, a dokładniej trzynaście spotkań. Październik należał do nich. A wszystko to mimo kontuzji pierwszego, drugiego, a nawet trzeciego bramkarza.
W tym momencie snajper ekipy z Las Vegas, który ma już dość jedzenia w płynnej formie, z dumą nosi na piersi logo swojego nowego zespołu. – Nealer był pewnego rodzaju katalizatorem tego poruszenia – przyznaje jego kolega z drużyny, Nate Schmidt. To także można uznać za niespodziankę, Neal nie myślał bowiem, że znajdzie się w składzie na pierwsze starcie. Gips, który znalazł się na jego prawej ręce po finałach, zdjęto dopiero na początku sierpnia. Pozostawiony przez Nashville do podebrania w letnim drafcie uzupełniającym, Neal przeszedł rehabilitację i z miejsca stał się jedną z głównych postaci składu Vegas. W pierwszym spotkaniu sezonu zdobył dwie bramki, w tym tą, która dała Golden Knights zwycięstwo.
Nie ma wątpliwości – Neal jest zmotywowany. Napastnik z drugiej rundy naboru w 2005 roku przegonił w klasyfikacji strzeleckiej niemal wszystkich ze swojej klasy draftowej. Rok w rok notuje przynajmniej 21 trafień. Najlepszą kampanię w karierze, z czterdziestoma trafieniami, zaliczył jednak aż sześć lat temu. To może być ten sezon, w którym będzie chciał coś udowodnić – kończy mu się kontrakt, a do tego jest częścią ekipy, od której nie oczekuje się zbyt wiele. To dla 30-letniego skrzydłowego naprawdę ważny rok.
– To moja czwarta drużyna w karierze. Chcę wygrywać.
***
James Neal był w czwartej klasie, gdy przyniósł do swojego pokoju czerwone i czarne markery, by zapisać coś na jednej ze ścian w swoim pokoju. Znalazł miejsce, które nie było obwieszone plakatami hokeistów lub bluzami ulubionych zespołów i napisał wielkimi literami:
NHL
JAMES NEAL
2005
2005 to rok, w którym Neal miał zostać wydraftowany. Jego ojciec, po zobaczeniu tego ściennego arcydzieła, nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Od razu zganił syna.
– Zawsze byłem zły, gdy niszczyli coś w domu – mówi Peter, ojciec Jamesa.
W końcu zamalował napis. Jednak arcydzieło, pomimo litrów farby wylanej na to miejsce, wciąż było widoczne.
Zapisanie celu na ścianie nie było jedyną rzeczą, która potwierdzała, że młody Neal wyprzedzał swoją epokę. Jego rodzina kupowała samochody z plastikowymi drzwiami, dzięki temu wgniecenia od krążków można było przywrócić do porządku jednym, szybkim uderzeniem. Jeszcze przez dwa lata po incydencie z markerem, rodzina Neala mieszkała w Oshawie, później Nealowie przeprowadzili się do Whitby. Peter tłumaczy, że to z powodu lodowiska. Dopiero co zbudowano tam najnowszą arenę hokejową. Peter stworzył także małe lodowisko na swoim podwórku, zaczęło się od wody wylanej na tyłach domu, ale z powodu ilości wybitych okien postanowił je przenieść. Podczas gdy sąsiedzi Nealów sypali sól na swój podjazd, Peter polewał swój wodą. Od tego czasu wejście do domu Nealów stało się ryzykowne.
– Najgorzej miał dostawca pizzy – przypomina sobie Peter.
Poza codziennymi meczami na ulicy oraz w przedsionku domu Nealów (cała czwórka była zazwyczaj w pełnym ekwipunku i używała standardowych kijów, dlatego setki żarówek zostały stłuczone), Neal należał do drużyny Wildcats, która występowała w Whitby Minor Hockey Association. W szkole średniej zaczął trenować z Garym Robertsem, który grał wtedy w NHL. Neal nie był jedynym zawodnikiem, z którym trenował Roberts, a który później trafił do najlepszej hokejowej ligi świata. Kiedyś, gdy biegł przez las z domku nad jeziorem na jeden z treningów z Robertsem, James wpadł na niedźwiedzia. Zarówno hokeista, jak i niedźwiedź, byli tak przerażeni i zdezorientowani tym zderzeniem, że od razu skierowali się we dwie różne strony. Peter przysięga, że to prawdziwa historia.
Kiedy teraz oglądasz rozpychającego się przy bandach Neala, można stwierdzić, że ta akcja a’la Chuck Norris naprawdę miała miejsce. Warto jednak przypomnieć, że James nie miał tych samych gabarytów, gdy był nastolatkiem, wręcz przeciwnie – ze względu na drobną posturę w drafcie OHL sięgnięto po niego dopiero w trzeciej rundzie. Gdy Plymouth Whalers wybrali go z numerem 80 Neal miał zaledwie 1,75 metra i znany był tylko ze swojej szybkości oraz umiejętności strzeleckich.
– To dziwne – twierdzi były trener Whalers, Mike Vellucci. – James był w tamtych czasach niedoceniany, zasługiwał na zdecydowanie większe uznanie.
Vellucciemu, który prowadzi teraz afiliację Carolina Hurricanes, spodobało się to, co zobaczył na lodzie.
– Ten hokejowy zmysł i chęć konkurowania na najwyższym poziomie. Zawsze był w ruchu, zawsze generował kolejne dogodne sytuacje. Widać było, że nienawidzi przegrywać – wspomina Vellucci.
Swoją juniorską karierę Neal zaczął od niższego poziomu rozgrywek z Bowmanville Eagles. Zdążył nabrać ciała i podrosnąć zanim po raz pierwszy założył bluzę Whalers. To nie jedyne, co się zmieniło. Był pewniejszy siebie i wypracował ten niesamowity strzał z nadgarstka, zdecydowanie poprawił technikę.
Podczas pierwszego sezonu w Plymouth Neal zdobył 44 punkty w 67 spotkaniach, był to ósmy wynik wśród debiutantów. Kilka miesięcy później przyszedł ten moment, który James wyobrażał sobie od lat, o którym napisał kiedyś na ścianie swojego pokoju. W Ottawie odbył się draft, a ten chłopak imieniem Sid został wybrany z pierwszym numerem. Neal nie przyjechał do stolicy Kanady, dostał tylko telefon, że został wybranyz numerem 33 przez Dallas Stars.
– Zawsze był niedoceniany, nawet podczas tego draftu – mówi Vellucci.
Neal nie przestawał grać pierwszych skrzypiec ataku Whalers, w swoim ostatnim sezonie poprowadził ekipę z Plymouth do pierwszego w historii organizacja mistrzostwa. Neal zdobył także gola w dogrywce finału Memorial Cup, dzięki czemu Whalers mogą chwalić się także tym trofeum. I właśnie tego typu momenty były od niego wymagane. W playoffach skompletował aż 25 punktów, w tym 13 trafień.
– Był niesamowitym snajperem – komentuje były szkoleniowiec zespołu z Plymouth. – Był naszym liderem.
Jeszcze zanim przeniósł się do najlepszej hokejowej ligi świata, Velucci wziął go na bok i powiedział, że przyszła ta szansa, na którą czekał – teraz miał wszystkim udowodnić, że się mylili co do niego. A teraz, jedenaście lat i cztery ekipy później, dzieje się to samo. Tyle że tym razem Neal stara się o to w Mieście Grzechu.
Numer #18 kroczy dumnie po czerwonym (albo raczej złotym) dywanie, ma wciąż wszystkie 32 zęby, krawat i iskrę w oku. To wieczór, w którym odbywa się pierwszy oficjalny mecz, w którym Golden Knights są gospodarzami. Neal zatrzymuje się przy fanach, którzy postanowili przyjść wcześniej i być częścią tej historii, rozdaje autografy na lewo i prawo. Elvis stoi przed halą od kilku godzin. Cztery konie ciągną wózek, na którym siedzi dalmatyńczyk. Jednak nie to jest najdziwniejsza rzecz, którą tu widzimy. Golden Knights mają bilans 2-0-0, a Neal – skrzydłowy, który opuścił cały obóz przygotowawczy z powodu rehabilitacji – zdobył już trzy bramki.
Kilka godzin później Neal dopisuje do swojego konta trafienia numer cztery i pięć oraz trzeci z rzędu gol dający Rycerzom zwycięstwo. Jego dawny kolega z drużyny, Fleury, jest kolejnym powodem, dla którego ten zespół wszedł w sezon idealnie. Doświadczony bramkarz również ma sporo dobrego do powiedzenia o swoim starym-nowym koledze.
– Jest wyśmienitym snajperem – mówi. – Wciąż chce czegoś więcej. Cieszę się, że mamy go po naszej stronie.
Nikt nie spodziewał się, że Neal będzie zadowolony z tego, jak latem potoczyła się jego historia. Jeszcze cztery miesiące przed meczem otwarcia Neal musiał oglądać, jak jego rywale podnoszą nad głowę Puchar Stanleya. Był o krok od mistrzostwa – w końcu Predators zabrakło zaledwie dwóch zwycięstw. Można by pomyśleć, że transfer do Las Vegas będzie najtrudniejszą do przejścia zmianą w jego karierze, prawdziwym rozczarowaniem. Podczas pierwszego starcia James mówił jednak coś zupełnie innego: „Musimy cieszyć się tą okazją”. To samo mówi miesiąc później w Toronto podczas jednej z wielu serii wyjazdowych.
Twierdzi, że przenosiny do Vegas nie były taką wielką niespodzianką. Podejrzewał, że Preds nie ochronią go ze względu na jego kontrakt. – Tym razem było inaczej, byłem przygotowany na to, co się ma wydarzyć – wspomina Neal. – Wcześniej to był tylko telefon i krótkie „zostałeś wytransferowany”. Tym razem nie było tak źle.
30-letni Kanadyjczyk nie może zdecydować się, który transfer był najtrudniejszy do przełknięcia. Komentuje tylko, że dwóch pierwszych w ogóle nie przewidział. W Dallas zaczął grać, gdy miał 21 lat. Został nominowany do nagrody Caldera z 37 punktami odnotowanymi w swoim debiutanckim sezonie. 24 gole, które wtedy ustrzelił wciąż pozostają rekordem żółtodziobów ekipy z Teksasu. W swoim drugim sezonie ze Stars poprawił ten wynik o trzy trafienia, ale i tak w kolejnym roku musiał przenieść się do Pittsburgha, żeby wspomóc poturbowanych Pingwinów – Crosby miał wstrząs mózgu, a Małkin właśnie nabawił się kontuzji kolana, która miała wykluczyć go z gry do końca kampanii.
To właśnie w Stalowym Mieście, w wieku 24 lat, Neal uzbierał rekordową liczbę punktów. U boku Małkina ustrzelił aż 40 goli i skompletował w sumie 81 punktów. Myślał, że zostanie w Pittsburghu do końca kariery. Jednak w 2014 roku, po tym jak Pens odpadli z playoffów w drugiej rundzie, a kanadyjski snajper odnotował zaledwie cztery oczka, pojawiły się plotki.
– Wszystko się pomieszało – tłumaczy teraz Neal. – Nigdy nie poprosiłem o wymianę. Nie chciałem opuszczać Pittsburgha.
Po trzech kampaniach z Pingwinami i kolejnym zawodem przy próbie zdobycia mistrzostwa, Neal odebrał ważny telefon podczas wesela Matta Niskanena. Świętował wtedy z hokeistami, którzy, jak miało się za chwilę okazać, nie byli już jego kolegami z drużyny.
– Byłem na północy Minnesoty, gdzieś w środku lasu i sprawdziłem swoją pocztę głosową – wspomina Neal. – To był prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Nie wiedziałem wiele o Preds i Nashville. Miałem wyjechać z miasta, które żyło hokejem do miejsca, w którym hokej nie był najważniejszy. To było ciężkie. Nauczyłem się jednak, że trudno jest grać dla jednej drużyny przez całe życie.
Przystanek numer trzy w karierze Neala okazał się nieco lepszy niż zawodnik początkowo zakładał. Kanadyjczyk szybko stał się jedną z głównych postaci ofensywy Drapieżców. Napastnik opuścił część pierwszego roku, a mimo to udało mu się skompletować aż 23 trafienia w 67 meczach. Dołożył kolejne w następnym roku. Neal momentalnie dołączył do paczki zawodników, którzy ostatecznie poprowadzili Preds do finałów.
– To było niemożliwe – twierdzi Kanadyjczyk, pomimo tego, że ostatecznie przegrał ze swoimi dawnymi kolegami z zespołu. Ostatnie dwie rundy Neal grał ze złamaną ręką, ledwo będąc w stanie utrzymać kij. Przed każdym pojedynkiem wbijał w dłoń igły, by spowodować odrętwienie i nieco załagodzić ból. – Robisz dosłownie wszystko, żeby móc grać. Żelazna zasada, którą poznałem będąc dzieckiem brzmi „Jeśli nie jesteś martwy, możesz wyjechać na lód”.
Teraz Neal ma blaszkę i śruby w dłoni. Jeszcze w sierpniu, gdy leciał do Kalifornii, żeby poznać Billa Foleya, właściciela Golden Knights, cierpliwie czekał aż ręka się wyleczy. Wspólnie nagrali spot reklamowy w jednej z winiarni Foleya, a następnie jedli i pili rozmawiając o alkoholu, jedzeniu i hokeju. – To było świetne. Mówiliśmy głównie o tym, jak chcemy, żeby wyglądała ta drużyna. O tym, że chcemy już na początku zrobić coś wybitnego, jak zakwalifikowanie się do fazy posezonowej. To nie taki sam dodatkowy zespół, jakie widzieliśmy w przeszłości. W składzie mamy wielu dobrych graczy, wybitnego golkipera i nie ma powodów, by myśleć, że to się nie uda.
– Sądzę, że ludzie dalej kojarzą etykietkę „nowoutworzona drużyna” z przegrywaniem i zdobywaniem wysokich wyborów w drafcie. Dla nas to coś innego – jesteśmy tutaj, żeby wygrywać. Każdy w tej szatni ma coś do udowodnienia i właśnie dlatego gramy, tak jak gramy.
Według Schmidta to właśnie Neal napędza cały zespół powtarzając ciągle, że playoffy są w ich zasięgu. Defensor potrząsa głową, gdy przypomina sobie o tym, jak radził sobie Neal na samym początku kampanii, mimo że po raz pierwszy na lód z nowymi kolegami wyjechał na zaledwie cztery dni przed meczem otwarcia.
– To może być nowy przepis na sukces – nie bierz udziału w obozie przygotowawczym i ustrzelisz osiem goli w pierwszych czterech meczach – mówi Schmidt, śmiejąc się. Tak naprawdę było to sześć bramek. – Nealer jest tym zawodnikiem, po którym spodziewasz się, że będzie grał dobrze i wiesz, że od niego w sporym stopniu zależy, czy nasza drużyna da sobie radę. I on dokładnie to robi – gra świetnie. Pierwszy oficjalny gol dla tej organizacji – ustrzelony przez tego gościa. Pierwszy comeback, w tym samym meczu przeciwko Dallas – voilà, znów ten gość. Kiedy on gra świetnie, schodzi z nas presja. Przechodzi tak naprawdę na niego, tyle że on sobie radzi z tym naciskiem świetnie. Kiedy on gra dobrze, nagle wszyscy zaczynają grać na wyższym poziomie.
– To elita światowa – mówi o Nealu inny kolega z ekipy, Jonathan Marchessault, który w zeszłym roku odnotował 30 trafień dla Panthers. – Umieszczanie krążka w siatce przychodzi mu z łatwością. Nawet z całą tą presją radzi sobie wyśmienicie.
Kilka godzin później Neal strzela pierwszego gola w starciu z Maple Leafs. W dogrywce omal nie umieszcza krążka za plecami Frederika Andersena. Duńczyk w porę jednak zasłania dostęp do bramki. Sfrustrowany kanadyjski napastnik uderza pięścią w swój kask, po czym opada na ławkę. Chwilę później jego karny zostaje zatrzymany. Rycerze kończą to starcie z jednym punktem.
Neal nie będzie w stanie co mecz strzelać gola, który miałby zapewnić drużynie z Vegas zwycięstwo. Jednak to, że Kanadyjczyk potrafi się odnaleźć w trudnej sytuacji i liderować swojej nowej ekipie, gdy stawka jest wysoka, było jednym z miłych zaskoczeń tego sezonu.
Wciąż pod znakiem zapytania znajduje się przyszłość Neala w Vegas. Czy reprezentant kraju Klonowego Liścia zakończy tę kampanię tam, gdzie ją zaczął, czy może dołączy do piątej organizacji?
– Myślę, że wygranie w Mieście Grzechu byłoby naprawdę niesamowite.