Anaheim Ducks dopiero w tegorocznych play-offach przerwali istny horror meczów numer siedem. Przebrnęli przez Edmonton Oilers do finału Konferencji Zachodniej, ale wcześniej cztery „siódemki” z rzędu przegrywali. To jednak nie jedyna drużyna w historii, a nawet ostatnich latach NHL, która miała problem z tego typu wyzwaniem. Mecze numer siedem to zupełnie inny „kaliber” niż jakiś tam reguar-season game.

Cztery sezony z rzędu, cztery lata z rzędu z przewagą własnego lodu i cztery przedwczesne rozczarowujące „wyjścia” z play-offów. Kaczory nie mają dobrych wspomnień z liczbą 7, ale w końcu odwróciły kartę. Może chodziło jednak o trenera Bruce’a Boudreau? Może to Randy Carlyle znalazł odpowiednie metody na presję, jaka niewątpliwie towarzyszy takim chwilom?

Tak czy siak zakończył się koszmar trwający od 2012/13, od czasu porażki z Red Wings. W tamtej serii drudzy po sezonie zasadniczym na Zachodzie hokeiści Ducks byli już o jedno zwycięstwo od kolejnej rundy, 3-2 z Red Wings i… dwie kolejne wygrane Detroit sprawiły, że to faworyt pakował walizki. Wtedy rozpoczęła się ta paskudna przypadłość.

W 2015 była chyba najboleśniejsza z tych porażek w meczach numer siedem. Bolało podwójnie czy też potrójnie, bo cios zadali lokalni rywale z Los Angeles. Znowu w serii było 3-2 dla Kaczorów, a skończyło się jak zawsze. Rok wcześniej piętę achillesową Ducks wykorzystali Blackhawks. 2016 to miał być rok Anaheim, ale na drodze stanęli im Predators, ekipa z wild card. W tamtym momencie miarka się przebrała i Bruce Boudreau stracił pracę w Kalifornii.

To tyle tytułem nieco przydługawego wstępu, bo wcale nie o Ducks będzie ten tekst. To już temat zamknięty. Motywem przewodnim tego artykułu jest właśnie walka z „demonami siódmych meczów”, a przed Kaczorami wiele drużyn z tymi demonami toczyło nierówne boje. Oto kilka z nich:

Red Wings przegrali cztery mecze numer 7 w ciągu siedmiu lat

Okej, dotkniemy teraz kontrowersyjnej sprawy, bo wielu z was uważa Red Wings za czołówkę XXI wieku i w sumie słusznie. To jednak nie przeszkodziło tej bądź co bądź czołowej przez wiele lat ekipie mieć swoje przekleństwo. Oczywiście to już końcówka „wielkich” Czerwonych Skrzydeł.

Wszystko zaczęło się, gdy było jeszcze dobrze. Jakkolwiek to brzmi. To było coś, co już nawet ci „nowsi” kibice NHL mogą pamiętać. Finał o Puchar Stanleya w 2009, rewanż za rozgrywany rok wcześniej finał 2008. Detroit wychodzi na prowadzenie w serii 3-2, jest poważna szansa na to, że będzie udana obrona mistrzowskiego tytułu. Nic z tego – przegrane w meczach 6 i 7 kosztują Red Wing ostateczną porażkę. Sidney Crosby zdobywa swój pierwszy tytuł.

Nie rozpoczęła się jednak jeszcze żadna potworna seria, bo rok później Detroit swój mecz numer siedem wygrali. Nie mamy więc do czynienia z kimś, kto miał jakąś superblokadę. Jednak od 2010/11 w trzech z kolejnych pięciu edycji rozgrywek play-off Red Wings zawodzili w „7”. Najpierw było rozczarowanie z San Jose Sharks w 2010/11, następnie już nieco bardziej zrozumiałe z Chicago Blackhawks w 2012/13. Potem, już po przenosinach do wschodniej części ligi, w 2014/15 już w pierwszej rundzie eliminację zafundowali im Tampa Bay Lightning.

Bruins drogę do Stanley Cup wybrukowali sobie porażkami w meczach „7”

Trudno czuć współczucie wobec drużyny, która finalnie znalazła drogę do sukcesu, ale trochę przed ostatnim Pucharem Stanleya dla Bruins wcale nie było w Bostonie tak kolorowo. Przez wiele lat kibice Niedźwiedzi mogli czuć się jak Ducks tamtych czasów, a wszystko zapoczątkowała porażka – a jakżeby inaczej – z Montreal Canadiens.

W kampanii 2007/08 w końcu udało się Bruins awansować do play-offów (po dwóch latach nieobecności) i zagrali ze swoim ulubionym przeciwnikiem – Canadiens. Prowadzeni wtedy po raz pierwszy w play-off przez Claude’a Juliena hokeiści przegrali w siedmiu meczach, a w ostatnim boleśnie 0:5. W następnym sezonie Boston odbił to sobie sweepując Montreal w pierwszej rundzie, ale w kolejnej znowu po siedmiu meczach okazali się gorsi tym razem od Hurricanes. Kolejny rok i powtórka z rozrywki – druga runda, siedem meczów i bye bye. Nie do przejścia okazali się Philadelphia Flyers. To był pamiętny „odwrócony sweep”, bo przecież Niedźwiedzie wygrywały 3-0, ale bilety do kolejnej rundy musieli anulować, bo przegrali 3-4. To zdarzało się w historii NHL bardzo rzadko.

Wszystko to prowadziło jednak do upragnionego sukcesu (w odróżnieniu od innych wymienianych w tym tekście ekip). W 2010/11 Bruins wygrali trzykrotnie serie po „Game 7” i ten wspaniały run w play-offach zamienili w triumf w całych rozgrywkach. To nie były jednak narodziny nowego mocarstwa w meczach numer siedem. W dwóch z trzech kolejnych sezonów Bruins znowu odpadali po „siódmych starciach” –  w 2011/12 z rąk Washington Capitals, w 2013/14 przez Canadiens.

Wygrany Puchar Stanleya i uczestnictwo w jednym jeszcze finale na stałe będzie nam kazało wspominać Niedźwiedzi z tego okresu jako dobry, zwycięski skład.

Trzy z rzędu bolesne przegrane Senatorów w „7”

Na początku XXI wieku Senators wyraźnie zmierzali ku czemuś. Zawsze byli konkurencyjni w tamtym okresie, ale zawsze też łatwo było ich zepchnąć, gdy dochodziło do istotnego spotkania. Kiedy przychodziło do walki o być albo nie być, cóż, Ottawy zazwyczaj po takim meczu już nie było.

Pierwszy mecz z serii trzech wielkich porażek w „Game 7” rozegrał się w 2001/02, gdy Bitwy o Ontario były świetnym widowiskiem. Rok wcześniej Ottawa została zesweepowana przez Maple Leafs i podchodziła do tego pojedynku z myślą o zemście. Senatorzy byli blisko sukcesu, bo po zwycięstwie w meczu numer 5 prowadzili w konfrontacji 3-2. Oczywiście w naszych historiach nie będzie happy endu; zakończyło się to 3-4.

W rozgrywkach 2002/03 znów byli mocni na tyle, że doszli do finału Konferencji Wschodniej, ale znowu ktoś zmusił ich do gry w siódmym meczu. Tym kimś byli tym razem New Jersey Devils. Diabły zgotowały rywalowi piekło i wygrały. Kolejny rok i kolejny dowód na to, że tej drużynie czegoś brakuje. W 2003/04 znowu Klonowe Liście udowodniły, że mają większe jaja i Ontario jest ich terenem.

Dopiero w 2006/07 ekipa z kanadyjskiej stolicy przełamała się i dotarła do Stanley Cup Finals – pierwszy i póki co ostatni raz w historii organizacji.

Okienko na mistrzostwo Lawiny zamknęło się przez nieudane podejścia do „siódemek”

Wyobraź sobie ekipę, w której Joe Sakic, Peter Forsberg i Patrick Roy grają w jednej paczce i ciągle liczą się o mistrzostwo. Tak wyglądał przełom lat 90. i 2000 w wykonaniu Avalanche. Prawda o tym świetnym składzie jest jednak jeszce jedna – nie potrafił on uniknąć rozczarowujących porażek w meczach numer siedem. Chociaż wszyscy kojarzą ich raczej z triumfem po siedmiomeczowej serii finałowej nad Devils w sezonie 2000/01, to właśnie Avs wydają się być najbardziej „pechowi” w tego typu pojedynkach.

Początek przykrej przygody Colorado z „game number seven” miał miejsce w 1997/98, gdy startujący z drugim rozstawieniem na Zachodzie hokeiści z Denver, dwa lata po zdobyciu Stanley Cup, stanęli w szranki z rozstawionymi z siódmej lokaty Oilers. To miał być spacerek dla faworytów i początkowo rzeczywiście był, bo prowadzili w serii 3-1. Potem to była lawina, ale nie w tą stronę, w którym chciałaby… Lawina. 1:3, 0:2 i kruszące wszelkie nadzieje 0:4 w meczu numer siedem – było po play-offach.

W edycjach rozgrywek 1998/99 i 1999/00 gracze Colorado są o krok od wejścia do wielkich finałów, ale w obu przypadkach dostają policzek w postaci porażki po siedmiu meczach ze Stars. Potem w 2001/02 ta historia powraca, tym razem z Red Wings – znów w siedmiu meczach, znów w finałach konferencji.

Rok później w szokujący sposób praktycznie kończy się era wielkich Avalanche. 2002/03 COL wychodzą z play-offów po pojedynku z Wild, którzy w tamtym czasie są na warunki NHL raczkującą franczyzą istniejącą dopiero od trzech lat. Pięć eliminacji po siedmiomeczowych seriach w ciągu sześciu lat, to chyba bezdyskusyjne zwycięstwo naszego rankingu.