Nie tak dawno pisaliśmy o zaangażowaniu pewnej dużej firmy z branży pornograficznej w hokej w Australii. Dziś natomiast podchodzimy do tematu z zupełnie innej strony. ZUPEŁNIE INNEJ. Tak, wiem, finały, Puchar Stanleya, expansion draft i ogólna gorączka, itp. Ale na wyluzowanie proponujemy tekst nieco bardziej „uduchowiony”. O tym, że mecze hokeja mogą służyć dobrym celom, a nie jak niektórzy uporczywie twierdzą „to tylko mordobicie na lodzie”. Zapraszam do poczytania o Flying Fathers.

Początki

Kim są, a raczej byli, ci „latający ojcowie”? To drużyna hokejowa, która zrzeszała w sobie rzymskokatolickich księży. Grali mecze, z których dochód przeznaczony był na cele charytatywne (łącznie zebrali około pięciu milionów dolarów) – pomoc dzieciom i najuboższym.

Ojcami „Ojców” byli Brian McKee oraz Les Costello. Na początku miała to być jednorazowa impreza, zorganizowana w 1963 roku. Jednak po sukcesie, jaki osiągnęli, kilku występach w telewizji (m.in. w Hockey Night in Canada) mecze charytatywne zaczęły odbywać się regularnie. Drużyna miała oczywiście swój wzór bluz („Drużyna bez swojego logo na piersi nie jest tak naprawdę drużyną”), swoją „przyśpiewkę”, modlitwę przedmeczową. Do tego przyciągała tłumy, co z pewnością bardzo pomagało ich celom.

Zamień hokejową bluzę na sutannę

Warto tu wspomnieć o jednym z założycieli. Les Costello był bowiem profesjonalnym zawodnikiem, grał w NHL i był w składzie Toronto Maple Leafs, gdy zdobyli oni Puchar Stanleya w 1948 roku. Dwa lata później odkrył w sobie powołanie i wstąpił do seminarium. Najwyraźniej miłość do hokeja w nim pozostała, skoro został jednym z pomysłodawców zespołu Flying Fathers.

Był również w stanie poświęcić wiele, aby móc zagrać ze swoją drużyną. W 1979 roku zaginął podczas wyjazdu i odnalazł się dopiero po 24 godzinach. Z powodu odmrożeń musiano mu amputować kilka palców u nóg, jednak dalej grał z Ojcami po zagojeniu się ran (żeby stopa nie „latała” w łyżwie wkładał sobie do środka zwinięte skarpetki). Jego śmierć również miała związek z ukochanym sportem, zmarł bowiem po meczu charytatywnym w 2002 w Kincardine. Oberwał krążkiem w głowę, po czym przewrócił się i uderzył głową o lód. Następnego dnia był już w szpitalu w stanie śpiączki, tydzień później zmarł (10 grudnia 2002 roku).

Dawanie dobrego przykładu

Co prawda „Ojcowie” już oficjalnie nie grają meczy (wg ich oficjalnej witryny internetowej ostatnio występowali w lutym 2006 roku), jednak powinni być dla nas wzorem do naśladowania w takiej kwestii, że zawsze warto starać się pomóc innym. A jeśli można to połączyć z hokejem na lodzie – czemu nie? Do tego można stać się legendą. Która bowiem drużyna NHL lub jakiejkolwiek innej ligi na świecie może się pochwalić rekordem 900-1-6?

Najlepszy trener świata

Kapłani przez ponad 30. lat grali z różnego rodzaju przeciwnikami, z drużynami juniorskimi, amatorskimi, z oldboyami, nawet z ekipami NHL i lokalnymi celebrytami. Nigdy nie odmawiali, gdy byli naprawdę potrzebni, zdarzało się, że grali nawet cztery mecze w trakcie jednego dnia (!), a jak sami twierdzili nie potrzebowali profesjonalnego trenera. Ich szkoleniowcem i opiekunem był przecież sam Bóg. Przy każdym z meczów przyświecał im jasny charytatywny cel, a także przekaz: „Kiedy my gram nie ma zwycięzców i przegranych, wszyscy zwyciężamy. Rodziny przychodzące na mecze, potrzebujący, na których przeznaczaliśmy pieniądze. Ocal rodzinę, a ocalisz świat”.

Krótkie podsumowanie działalności

Rozegrane mecze – 907 (900 zwycięstw, 1 remis, 6 porażek).

Najwięcej gier w ciągu jednego dnia – cztery (z drużyną All-star oraz trzema drużynami ze szkół średnich).

Najbardziej obciążony terminarz – osiem rozegranych gier w ciągu siedmiu dni.

Największa zebrana kwota podczas jednego meczu – 240 tysięcy dolarów (Toronto).

Największa publiczność – 15.396 osób (Vancouver).

Najkrótszy odstęp między meczami – dwa mecze w pięć godzin (oba mecze były sell-outami – wszystkie miejsca wyprzedane).

 

1 KOMENTARZ

  1. I właśnie ten przykład może jest małą „receptą na sukces” współczesnego Kościoła. Skoro mamy czynnie uczestniczyć w życiu Kościoła, to może i ten Kościół niejako „zszedłby z ambony” i zaczął uczestniczyć bardziej czynnie w naszym?? Artykuł świetnie dopasowuje się do moich ostatnich przemyśleń nad kryzysem i odnową KK.

Comments are closed.