Miniony tydzień wreszcie przyniósł zakończenie bolesnej i kontrowersyjnej sagi z udziałem Mike’a Richardsa w Los Angeles. Były hokeista Kings doszedł do porozumienia z kalifornijską organizacją w sprawie ugody po tym, jak Królowie zerwali kontrakt Kanadyjczyka w związku z prawnymi kłopotami zawodnika. Można powiedzieć, że cała historia rozeszła się po kościach, jednak mnie jej finał mocno rozczarował.
Przypomnijmy – Richards latem został zatrzymany przez organy bezpieczeństwa za próbę przewiezienia oksykodonu, nielegalnej substancji ze Stanów Zjednoczonych do Kanady. Na wieść o uczynku 30-latka Królowie ogłosili zerwanie umowy za złamanie jej warunków. Związek zawodowy hokeistów (NHLPA) natychmiast złożył zażalenie, jednak obie strony nie czekały na oficjalny werdykt i w ubiegłym tygodniu zawarto ugodę, na mocy której Richards otrzyma 10,5 miliona dolarów do 2032 roku.
Porozumienie nie jest idealnym wyjściem dla żadnej ze stron, ale na daną chwilę to optymalne i przede wszystkim bezpieczne rozwiązanie. Były napastnik LA w razie oddalenia zażalenia zostałby z niczym, z kolei w wypadku przyznania racji Richardsowi Kings wciąż byliby obarczeni kolosalnym kontraktem rozczarowującego zawodnika. Nie możemy tu mówić o zwycięzcach, lecz z pewnością każda ze stron zminimalizowała straty.
Dzięki ugodzie Richards stał się więc wolnym graczem. O ile upora się z prawnymi kłopotami, będzie mógł wrócić do NHL w barwach innego klubu na zupełnie nowych zasadach kontraktowych. Kings właśnie do 2032 roku będą obarczeni „martwymi” dolarami pod salary cap (w tym roku 3,12 mln dol., przez kolejne cztery lata 1,57 mln dol., a później już tylko kwotą odszkodowania dla Mike’a – od 400 do 900 tys. dol.). Gdyby Dean Lombardi, menedżer organizacji, zdecydował się na „regularne” wykupienie umowy, wówczas dead space pod czapką płac były większy.
Tyle o finansach. To istotne, ale nie jedyne oblicze tej sytuacji. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zwłaszcza Lombardi przegrał jako człowiek, jako ludzka istota. Rozumiem, że ostatnie miesiące nie były dla niego łatwe – aresztowanie Sławy Wojnowa, narkotykowa wpadka Jarreta Stolla, problemy Richardsa, wreszcie przeciętne wyniki drużyny i brak awansu do playoff… Mimo wszystko zabrakło mi konsekwencji w postępowaniu menedżera mistrzów NHL z 2014 roku. Zupełnie inaczej przeprowadził klub przez kłopoty z Wojnowem. Rosjanin pod względem sportowym wciąż miał dla Kings sporą wartość – w organizacji ewidentnie liczono na jak najniższy wymiar kary i na powrót Sławy do składu. W przypadku Richardsa, który od dwóch lat był dla sportowo-finansowej struktury ogromnym obciążeniem Lombardi nie wahał się ani przez moment i bezlitośnie wykorzystał wygodną okazję na ucieczkę od kontraktu Kanadyjczyka.
Ze względów etycznych pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że na pomocną dłoń ze strony pracodawcy prędzej zasługiwał przemytnik Richards niż damski bokser Wojnow, choć tak naprawdę to wybór między dżumą a cholerą. Po wypłynięciu sprawy Wojnowa Lombardi bił się w piersi i dużo mówił o edukowaniu zawodników, o pracy nad ich charakterami, obiecywał lepszą opiekę dla swoich ludzi. O drużynie często wypowiada się bardzo emocjonalnie, zapewnia, że traktuje ją niemal jak swoją rodzinę. Casus Richardsa pokazał jednak, że wizje i opowieści o wielkiej hokejowej familii to bujda na resorach, a liczy się jedynie twoja przydatność na lodowisku. Znakomite pytanie postawił dziennikarz Yahoo Sports Greg Wyshynski – czy Lombardi wyparłby się na przykład Anze Kopitara? Nie mam wątpliwości, że wówczas Kings stanęliby na głowie, by zamieść tę sprawę pod dywan. Jasne, czyn Richardsa jest karygodny, w żadnym wypadku nie próbuję go wybielać. Sam nawarzył piwa i teraz musi je wypić, lecz zamiast wsparcia od swojego ojca dostał nóż w plecy.