Kiedy trener Bill Peters pakuje Milana Lucicia do drugiej formacji grającej w przewadze, a widzowie w Scotiabank Saddledome głośnym „Loooooch” okazują wdzięczność za podjęcie walki tylko temu jednemu graczowi, wiedz, że źle się dzieje w płomiennym państwie. Flames pewnie wygrali przed rokiem Pacific Division i pomimo wpadki w pierwszej rundzie play-offów byli przed sezonem uważani za jedną z głównych sił w dość przeciętnej, trzeba sobie to uczciwie przyznać, dywizji. Tymczasem w pierwszej części tej kampanii męczą się niemiłosiernie, a dla ich fanów scenariusz, w którym pozostają za plecami lokalnych rywali z Edmonton, do najprzyjemniejszych nie należy.

W osłabieniu 5 na 5

Kłopoty Płomieni widać w zasadzie gołym okiem. Wyraźnie poprawili skuteczność gry w osłabieniu, a pomimo tego i tak tracą średnio więcej goli niż przed rokiem. Pozwalają bowiem rywalom na oddawanie znacząco większej liczby strzałów. Zauważalnie spadła też skuteczność na buliku. W poprzednich rozgrywkach tylko Flyers i Maple Leafs byli od nich lepsi w tym względzie, obecnie równają w dół do takich specjalistów od wznowień jak Oilers, Coyotes czy Sabres. Gdy dołożymy do tego kilkuprocentowy spadek skuteczności gry w przewadze oraz przede wszystkim rażącą nieskuteczność w ofensywie w grze 5 na 5 (niespełna 1,5 bramki na mecz), mamy obraz zespołu, którego gra bywa bolesna dla kibiców, ale i samych zawodników.

Wstrząs w szatni

Nic więc dziwnego, że po porażce 0:5 z mistrzami z St. Louis (szóstej przegranej z rzędu) doszło do drużynowego spotkania i próby wyjaśnienia sobie we własnym gronie, co jest nie tak. Kapitan Mark Giordano podkreślał, że tak chwila szczerości, powiedzenia sobie nawzajem, co komu leży na wątrobie, była niezbędna. Doświadczony defensor widział w tym możliwość zbudowania na nowo morale zespołu. Pewnie słusznie, choć nie wszyscy podzielali jego wolę, by dzielić się choćby częścią słów, które tam padły, publicznie. Johnny Gaudreau powiedział jedynie, że wesoło nie było (bo i być nie mogło), a narastająca frustracja, że wciąż coś nie wychodzi, zaczyna mocno dawać się drużynie we znaki.

Słowa swoich graczy potwierdził też trener Bill Peters. Ucieszyło go też, że zawodnicy wzięli na siebie tę odpowiedzialność za grę oraz wyniki. Nic dziwnego, zdjęli z niego znaczną część tej odpowiedzialności, oszczędzając mu części razów, jakie mogły spaść na jego plecy w ramach kary. Praca i zespół – te słowa padały z ust graczy i szkoleniowca najczęściej, ale słusznie Giordano oraz Gaudreau podkreślali, że ekipa Flames ma potężny kłopot z grą poszczególnych zawodników. Indywidualnie zawodzą niemal wszyscy, może za wyjątkiem Matta Tkachuka.

Zagubiony Johnny

Wyraźnie spadła skuteczność wspomnianego już Gaudreau, Sean Monahan oraz Elias Lindholm też nie potrafią nawiązać do poziomu punktowania z poprzedniego sezonu. O ile można się było spodziewać, że niemal punktu na mecz Giordano raczej nie powtórzy, o tyle kilkudziesięcioprocentowe spadki skuteczności czołowych strzelb zespołu bardzo doskwierają Płomieniom. Podobnie zresztą jak znikomy udział graczy z bottom-6. Backulnda, Bennetta, Frolika czy Janikowskiego praktycznie nie sposób uświadczyć na pomeczowym protokole wśród strzelców czy asystentów. Próżno było też oczekiwać, że zamiana Neala (choć tak bezproduktywnego przed rokiem) na Lucicia będzie cokolwiek znaczącego wnosiła do ofensywy.

W poprzednim sezonie Flames budowali swoją siłę ofensywną w dużej mierze na szybkości. Błyskawicznie, korzystając przede wszystkim z dynamiki i panowania nad krążkiem Johnny’ego Gaudreau, potrafili nie tylko wjeżdżać do tercji obronnej rywali, ale przede wszystkim meldować się w bezpośrednim sąsiedztwie bramki rywali. W obecnych rozgrywkach statystyki pozostawiają na razie wiele do życzenia – okazji tworzonych sobie w strefie między bulikami jest znacznie mniej i dotyczy to przede wszystkim liderów Płomieni. Braki fizyczne w drużynie Petersa miał niwelować swoją obecnością Milan Lucic, ale to od początku wydawało się nie być najlepszą opcją. Owszem, zespół z Calgary cierpi od jakiegoś czasu w rywalizacji fizycznej z większymi przeciwnikami, grającymi zdecydowanie i wykorzystującymi przewagę nad dość skromnie zbudowanymi zawodnikami Flames.

Znaczenie rozmiaru

Pogoń za gabarytami stała się w Calgary na swój sposób obsesją. Wiara, że rozwiązaniem będzie transfer Lucicia czy pozyskanie gracza pokroju Rinaldo, jest nierozsądna. Owszem, kilka miesięcy temu Jared Bednar, szkoleniowiec Avalanche, pokazał, jak łatwo można zatrzymać rozpędzoną ekipę Petersa. Teraz na tej recepcie korzystać zaczęli inni trenerzy. Pokazał lidze, jak powstrzymać jedne z najlepiej grających w 5 na 5 formacje ofensywne. Miał do tego kapitalnie dysponowanego Nathana MacKinnona i jego linię wyposażoną w dwa potężne atuty – siłę i szybkość. Ten sezon pokazuje na razie, że nie musi być to nawet ten poziom, by skutecznie zniwelować niemal wszystkie atuty liderów Flames.

Napędzające akcje, dynamiczne podania stanowiły jeden z kluczowych elementów w ofensywnej grze zespołu z Calgary. Teraz jest ich znacznie mniej, częściej też padają łupem rywali. Liczba otwierających zagrań, penetrujących strefę przed bramką rywali, spadła z poziomu ligowych wyżyn w okolice dna. To przekłada się na znikomą liczbę okazji, które są tworzone w najdogodniejszych strefach ofensywnych. Gra Flames została rozczytana, rolę Petersa i jego współpracowników pozostaje poszukanie alternatywy. Określone atuty zawodników Płomieni są na pewno pewnym ograniczeniem, ale nie da się bezproblemowo grać w podobny sposób miesiącami.

Zmiana trenerska w Toronto sprawiła, że słychać głosy o konieczności rozważenia dalszego funkcjonowania Flames pod okiem Billa Petersa. Część obserwatorów stara się wylewać kubły zimnej wody na rozpalone głowy, niemniej jednak zawodowy zegar szkoleniowca zaczyna wymownie tykać. Drużyna, która solidnie zagrała w październiku i dobrze rozpoczęła listopad, nagle wpadła w spiralę porażek. Trzy mecze bez zdobyczy bramkowej (w tym dwa przegrane bardzo wyraźnie 0:5 i 0:6), nieskuteczność liderów oraz kłopot ze znalezieniem właściwego bramkarza na takie trudne chwile pociągnęły Płomienie w dół dywizyjnej tabeli.

Nam strzelać nie kazano

Gonienie wyniku stało się znakiem rozpoznawczym Flames – 16 z 24 meczów rozpoczynali od straty gola, od początku meczu stawiając się w trudnej sytuacji i pod presją. Mieli „moment” w trakcie tej ostatniej serii porażek, gdy przez niemal 170 kolejnych minut nie potrafili zdobyć bramki. Trafienie przeciwko Avalanche było jednocześnie pierwszym od niemal 225 minut golem w sytuacji 5 na 5 (ponad 12 tercji!). Najaktywniejsza stała się, o zgrozo, linia z Luciciem, Derekiem Ryanem i Dillonem Dube. Zmiana Monahana na Backlunda na środku pierwszej formacji nie przyniosła niemal niczego pozytywnego, a próba ratowania sytuacji powołaniem Zaka Rinaldo ze Stockton Heat brzmiała jak ponury żart.

Hanifin z Giordano muszą skuteczniej włączyć się do produkcji w ofensywie zespołu, szczególnie w trakcie gier w przewadze. Istotne będzie na pewno, jak potoczą się losy T.J.-a Brodiego w najbliższym czasie. Od zdarzenia na treningu, gdy zsunął się na lód w konwulsjach, minęło już kilkanaście dni, ale jego gra na razie pozostaje pod znakiem zapytania. Problemy nie opuszczają też Travisa Hamonica. Także w ofensywie pojawiły się kłopoty – od jakiegoś czasu poza grą pozostaje Sam Bennett.

Pomimo sporych problemów sytuacja Płomieni nie jest wcale przesadnie zła. Rywale nie odjechali zbyt daleko, w klubie też chyba póki co nerwowych ruchów nikt nie planuje wykonywać. Menedżer Brad Treliving zauważa, że nie wszystkie jego decyzje personalne były trafione i ponosi znaczącą część winy za to, jak potoczyły się wydarzenia na początku tego sezonu. Podkreśla jednak, że ani szkoleniowiec, ani czołowi gracze Flames nigdzie się nie wybierają. Ta grupa ma nadal jego zaufanie.

1 KOMENTARZ

Comments are closed.