Montreal Canadiens po zeszłym słabym sezonie tym razem awansowali do play-offs. Apetyty były wielkie. Carey Price w końcu był zdrowy, do tego dokonano kilku wymian, które miały drużynę wzmocnić. Shea Weber czy świeżo pozyskany przed końcem okna transferowego Jordie Benn to zawodnicy, którzy mieli gwarantować bezpieczeństwo, sukces i stabilność. Zawiedli wszyscy, z najlepiej punktującym w sezonie zasadniczym Maxem Paciorettym na czele.

Przypomnijmy jak wyglądała sytuacja jeszcze kilka dni temu. Habs w play-offs trafili na New York Rangers. Przeciwnik, co by nie było, z górnej półki, ale obecny system rozstawienia drużyn w fazie pucharowej nie bierze jeńców. Canadiens prowadzili w serii już 2-1, mając ciągle przewagę własnego lodu. Co się wydarzyło później? Panowie z Montrealu w następnych trzech meczach strzelili tylko cztery gole i wszystkie je przegrali. Wszyscy w tym mieście zastanawiają się teraz jak można było zmarnować taką okazję na naprawdę udane play-offs. Jak można było zmarnować szansę, mając w bramce zdrowego Careya Price’a w najlepszym dla bramkarza wieku? Najważniejsze pytanie po ostatnim, szóstym meczu, w którym Habs zostali wyeliminowani przez New York Rangers – kto miał strzelić gola na wagę remisu przy stanie 1-2 dla Rangers, by przedłużyć nadzieje lub zmienić bieg meczu? Kto miał drużyną wstrząsnąć?

Odpowiedź jest smutna: nikt.

Na pewno nie można było liczyć na Maxa Pacioretty’ego, strzelca 35 goli w sezonie zasadniczym i kapitana drużyny. Henrik Lundqvist skutecznie pokazał mu, jak bardzo nie umie on goli strzelać. Pozostali czołowi strzelcy drużyny również się nie popisali, topowa czwórka Canadiens strzeliła tylko 2 gole we wszystkich sześciu meczach…

O kondycji drużyny niech świadczy fakt, że w najważniejszym meczu całego sezonu, decydującym o być albo nie być, jedynego gola dla Montrealu strzelił Aleksiej Emelin. Jest to gość, który w poprzednich 380 meczach strzelił 14 goli. Pytań brak…

Najwięcej w serii przeciwko Rangers punktował Aleksander Radułow (7 punktów), a w jego pomeczowych wypowiedziach czuć było ogromny żal:

„Nie można wygrać meczu strzelając tylko jednego gola. Osiągnęliśmy swego rodzaju dno. To nie jest tak, że nam się nie chciało albo nie pracowaliśmy ciężko. My naprawdę harowaliśmy”.

Na całej linii zawiódł Max Pacioretty. Jak wspominałem, był to najlepiej punktujący zawodnik Montrealu w sezonie zasadniczym. W 81 meczach zdobył 35 goli dokładając 32 asysty. Jego bilans w play-offs? Zero goli i jedna asysta. Nie tego oczekuje się po zawodniku takiego kalibru.

Jak sam mówił po meczu: „Wiem do czego teraz to wszystko zmierza. I naprawdę wiem, że moim zadaniem było strzelać gole, wykańczać akcje i je kreować. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność za moją tragiczną postawę w tej serii. Swoje szanse jednak mieliśmy”.

Pacioretty, odpowiadając na dalsze pytania, dał jednak do zrozumienia, że wiele zależy też od Menagera Generalnego zespołu, czyli Marca Bergevina. Zapytany o to, czy być może potrzebuje w ataku więcej pomocy, odpowiedział lakonicznie: „To nie ja jestem Menagerem”.

Dodaje także: „Jestem strasznie zły. To była dla nas naprawdę szansa, którą bezpowrotnie zmarnowaliśmy”.

Swoją drogą, jak Bergevin wyobrażał sobie sukces w tych play-offs, skoro pierwsze skrzypce mieli grać: młody i nie do końca doświadczony jeszcze Philip Danault i starzejący się Tomas Plekanec? Zamiast wzmacniać siły w ataku, Bergevin postanowił budować drużynę wokół Careya Price’a. Sprowadził dla niego Shea Webera, który miał być pomocą i dopełnieniem dla jednego z najlepszych bramkarzy świata. W środku sezonu zmienił także trenera i zatrudnił Claude Juliena, który miał tak ułożyć defensywę Habs na play-offs, by ci tracili jak najmniej bramek w razie problemów w ataku. Przeliczył się srogo.

Sam Price w tej serii został niespodziewanie przyćmiony przez Henrika Lundqvista, który wkroczył do play-offs po jednym z najgorszych statystycznie sezonów w karierze. To nie Szwed miał być na piedestale, w świetle reflektorów miał błyszczeć Price, który po meczu był wyraźnie zdołowany.

„To strasznie frustrujące. Nie grałem tak, jak potrafię najlepiej, nie broniłem najważniejszych strzałów, nie dawałem drużynie kopa. Chyba zresztą my wszyscy nie graliśmy tak, jakbyśmy chcieli, coś się w nas zacięło. Oni zagrali naprawdę dobry hokej i zasłużyli na zwycięstwo. My nie”.

Price przed kolejnym sezonem skończy 30 lat, będzie to zarazem jego ostatni rok jaki ma w kontrakcie z Canadiens. Tegoroczny finalista Pucharu Vezina (czy go zdobędzie przekonamy się w czerwcu) będzie mógł podpisać przedłużenie kontraktu już 1 lipca, pytanie teraz, czy to zrobi? Jego najświętszym prawem jest zapytać tę organizację czy idą w dobrą stronę i czy mają zamiar wzmocnić drużynę na tyle, by była kandydatem do zdobycia Pucharu zanim będzie dla niego za późno. A uwierzcie, o Pucharze Price marzy jak mało kto.

Podobną sytuację będzie mieć Pacioretty czy Radułow. Tego drugiego Canadiens z pewnością chcieliby zatrzymać na dłużej. I z pewnością będzie on zadawać sobie i organizacji identyczne pytania jak Price: „Quo Vadis, Les Habitants”.

Na koniec przytoczę słowa Brendara Gallaghera.

„Mówiłem to jak awansowaliśmy, że będzie to dla nas największa szansa na sukces odkąd tu jestem. Uwielbiam tą drużynę, uwielbiam tu grać. Mamy świetny skład. Po prostu nie wykonaliśmy swojej pracy”.

W poniedziałek Canadiens rozjechali się do domów. W NHL nazywa się to „breakup day”. Po tym dniu możemy nie zobaczyć już więcej Habs takich, jakich znamy.