4 mecze. 240 minut zwycięskiego hokeja. Tyle dzieli San Jose Sharks od rzeczy nieprawdopodobnej. Rekiny pierwszy raz w swojej dwudziestopięcioletniej historii zagrają o Puchar Stanleya. To niesłychana historia, bowiem chyba nawet najwierniejsi kibice Rekinów już od minimum dwóch lat oswajali się z myślą, że „ta” ekipa niczego razem nie wygra.
Możecie się ze mną nie zgodzić, ale od epokowego lokautu w NHL w sezonie 2004/2005 – czyli przez ponad dekadę – nie było w NHL drużyny lepszej od Sharks. Jasne, mamy Chicago Blackhawks, świetne lata przeżywali Los Angeles Kings, swoje sukcesy odnosiły inne ekipy, jednak na przestrzeni wszystkich 11 sezonów nie potrafiłbym wskazać ekipy na tak stałym i wysokim poziomie jak Rekiny z Bay Area. Zawsze jednak czegoś brakowało. Szczęścia? Charakteru w kluczowych momentach? Trudno powiedzieć, lecz faktem jest, że San Jose dopiero pierwszy raz weszli do finału.
Największą siłą Sharks jest zespołowość, co do tego nie mam wątpliwości. Rywali regularnie masakruje Joe Pavelski, fantastycznie gra Brent Burns, ale świetną pracę wykonują również pozostali liderzy – Joe Thornton, Patrick Marleau, Marc-Edouard Vlasic, Logan Couture oraz wszyscy pozostali. Każdy ma swoją rolę i wywiązuje się z niej bez zarzutu. Nie ma i nie było w tegorocznych playoff drużyny lepiej poukładanej personalnie od Rekinów.
Penguins wracają po latach
Mistrzostwo NHL w wykonaniu Pittsburgh Penguins z 2009 roku wcale nie miało miejsca wczoraj. Kiedy Pens grali finał rok po roku w 2008 i 2009 roku wszyscy sądziliśmy, że przed tą ekipą dekada pełna sukcesów, a Sidney Crosby będzie ścigać się z LeBronem Jamesem pod względem występów w finale swojej ligi. Tymczasem Pingwiny po drodze zupełnie się zgubiły i wracają do SCF po 7 chudych latach. Siedem lat! Podejrzewam, że część z Was w 2009 roku jeszcze nie interesowała się NHL. Dla mnie to było przed chwilą, lecz tak naprawdę to już hokejowa prehistoria.
Ból przegranych
Mimo solidarnej porażki w Finałach Konferencji w całkowicie odmiennych nastrojach kończą sezon St. Louis Blues i Tampa Bay Lightning. Bolts stoczyli heroiczną walkę z rywalami i przeciwnościami losu – co prawda nie udało się powtórzyć wyniku sprzed roku, lecz wspaniała walka bez kapitana Stevena Stamkosa aż do Game 7 w półfinale ligi każe sądzić, że Lightning przez lata będą w czołówce Wschodu. O ile oczywiście nie zboczą z obranej drogi, tak jak zrobili to Penguins siedem lat temu. Na szczęście nic tego nie zapowiada, bowiem sam Stamkos tuż po sezonie wyraził chęć pozostania w klubie, a dodatkowo udało się załatać spalony most między Tampą a Jonathanem Drouinem.
W drastycznie innym położeniu są Blues. Mimo ewidentnego progresu w stosunku do minionych lat organizacja z Missouri stoi przed poważnym dylematem. Końca dobiega kontrakt kapitana Davida Backesa, który wreszcie zagrał dobrą kampanię playoff, z drugiej strony jego wymagania finansowe stanowią poważną kość niezgody. Głośno spekuluje się na temat przyszłości trenera Kena Hitchcocka – według wielu Hitch prochu w St. Louis już nie wymyśli. Bardzo wiele powiedział nam wywiad załamanego i płaczącego Backesa – ewidentnie było słychać, że Blues przegrali być może ostatnią szansę na sukces w tym składzie personalnym. Pocieszeniem dla Nutek może być to, że Sharks też mieli poważnie się przebudować, tymczasem dwa lata później wrócili w wielkim stylu…