Niewiele zapowiadało to co aktualnie dzieje się w Pittsburghu. Drużyna, która na początku sezonu pomimo sporych wzmocnień grała po prostu słabo, a w środku sezonu tradycyjnie dopadnięta została plagą kontuzji aktualnie, na dwa tygodnie przed play-offami, jest aktualnie jedną z najlepszych w lidze. I to bez Jewgienija Małkina w składzie. Co wydarzyło się w Mieście Stali?

Każdy doświadczony fan NHL wie, że sezon regularny znaczy niewiele. Idealnie znamy historię Los Angeles Kings ze swoich mistrzowskich sezonów kiedy to zespół z trudem dostawał się do rozgrywek posezonowych, ale gdy tam już się znalazł nie było na niego mocnych. Czy Pingwiny mają szansę zostać LA Kings konferencji wschodniej?  Dzisiaj nie wydaje się to być już tak bardzo oderwane od rzeczywistości.

Pingwiny w każdym sezonie miały problem z grą pod koniec sezonu regularnego. O ile zespół dobrze lub nawet świetnie radził sobie w okresie październik-luty, o tyle marzec-kwiecień zawsze był gorszy dla zespołu Sidneya Crosby’ego. W tym sezonie jest jednak inaczej. Sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Aktualnie Pens notują serię sześciu meczów bez porażki, w tym pięć bez Małkina w składzie.

W czym tkwi sukces Pingwinów? Przede wszystkim w zmianie trenera i dobrej pracy Jima Rutherforda w trakcie sezonu, o której już pisaliśmy na naszym portalu. Hagelin czy Daley, którzy dołączyli do drużyny w trakcie rozgrywek to na dzień dzisiejszy nie są poboczne postacie w drużynie tylko jedne z czołowych. W Pittsburghu wszystko opiera się teraz na szybkości. Hagelin czy Kessel to chyba jedni z najszybciej jeżdżących zawodników w lidze. Sprawdza się także polityka nowego trenera Mike’a Sullivana. Ale to tylko 50% sukcesu Pingwinów. W czym leży drugie 50%?

W bottom lines. W końcu w Pittsburghu doczekaliśmy się drużyny, w której każda formacja ofensywna zdobywa bramki. Bottom six Pingwinów na pierwszy rzut oka nie wygląda zbyt okazale. Przez kontuzje takich zawodników jak Fehr, Bonino czy Bennett szanse otrzymali tacy zawodnicy jak Rust, Kuhnhackl, Sheary czy Wilson. Postacie absolutnie anonimowe dla przeciętnego fana NHL. Gdy bottom six Pingwinów było po prostu żywcem wyciągnięte z AHL na Twitterze pojawiła się masa ironicznych postów w stylu „nie wiem co gorsze od aktualnego bottom lines Pens”.

Tymczasem jest to najlepiej spisujące się bottom six jakie Penguins mieli w ostatnich latach. Zawodnicy z farmerskiego zespołu wykorzystali swoją okazję, a Penguins ogrywają sobie zawodników, którzy z meczu na mecz spisują się coraz lepiej. Rust to gracz, który może pochwalić się szybkością niewiele gorszą niż Hagelin czy Kessel. Ostatnio na dobre w NHL rozegrał się niemiecki lewoskrzydłowy Tom Kuhnhackl. 24-letni zawodnik, który był draftowany przez Pens kilka lat temu w niższej rundzie i nic nie zapowiadało tego, że zadomowi się on w NHL. A jednak…

Pingwiny mają także swojego starego, dobrego kapitana. Crosby, który na początku był wyraźnie przytłumiony dowództwem byłego już trenera Penguins, Mike’a Sullivana, gra teraz jakby był w szczycie swojej formy. Klasyczny Sid – to możemy teraz zaobserwować w szeregach drużyny z Pensylwanii. O tym, że Crosby jest najlepiej punktującym zawodnikiem w ostatnich tygodniach wie już  chyba każdy. Ale Sidney na lodzie odwala znacznie więcej pracy. Świetnie gra w narożnikach, nie boi się gry ciałem – idealnie zastępuje w tej roli nieobecnego Małkina.

Czy Pittsburgha należy się bać? Tak. Jeśli zerkniemy na statystyki pod względem posiadania krążka Pingwiny są aktualnie najlepszą drużyną w swojej konferencji, a w ostatnich latach to właśnie ten element gry był kluczowy do sukcesu w play-offach. W Mieście Stali wielu zawodników notuje swoje najlepsze sezony w karierze – przede wszystkim jest to ostoja defensywy Kris Letang oraz golkiper Marc-Andre Fleury, który chyba już przyzwyczaił się do ciążącej na nim ogromnej presji. W czasie gdy dywizyjni rywale Penguins notują spadki formy, Pingwiny ją tylko zwiększają.

Oczywiście, do play-offów pozostało jeszcze trochę czasu, ale chyba nikt nie chce trafić w pierwszej rundzie na rosnące w siłę „nieloty”.