Szereg gwiazd to nie wszystko, chciałoby się powiedzieć patrząc na sytuację Penguins w ostatnich kilku latach. Od ostatniego Pucharu Stanleya w Pittsburghu minęło już niemal siedem sezonów, jednak patrząc na obecną dyspozycję drużyny Mike’a Sullivana, można chyba śmiało powiedzieć, że ten siódmy również zdobyciem trofeum się nie zakończy. Mamy więc do czynienia z siedmioma latami posuchy drużyny, która co roku jest jednym z faworytów do triumfu. I to chyba właśnie te wielkie oczekiwania wiążą nogi nie tylko największym gwiazdom drużyny, ale przede wszystkim tym którzy, uważani za świetnych zawodników, do Pittsburgha trafiają.
W ciągu tych bezpłodnych lat, najpierw Ray Shero, a później Jim Rutherford, przeprowadzili prawdziwą ofensywę na rynku transferowym. Wiadomym było, że pierwszej linii Penguins praktycznie nic nie brakuje. Wyśmienity Crosby, z walczącymi u jego boku Chrisem Kunitzem i Pascalem Dupuis tworzyli fantastyczne trio, które przez te lata było gwarantem jakości. Gorzej było z Jewgienijem Małkinem, dla którego nie sposób było wyczarować dwóch odpowiednich skrzydłowych w tym samym czasie. Doskonale u jego boku spisywał się James Neal oraz Patrick Hornqvist, który za Neala do Pittsburgha trafił. Brakowało jednak tej „kropki nad i” w top lines Pingwinów.
Próbowani byli Steve Sullivan, Brenden Morrow, Jarome Iginla, Jussi Jokinen i David Perron, który niedawno został wytransferowany do Anaheim. Jednak nie tylko w top six zachodziły poważne zmiany. Shero i Rutherford próbowali zbudować drużynę, która będzie silna w każdym aspekcie gry i w każdym miejscu na lodzie. Przez drużynę przewinęli się między innymi Blake Comeau, Steve Downie, Maxime Lapierre, Marcel Goc, Daniel Winnik, Douglas Murray, Christian Ehrhoff, Nick Spaling, Lee Stempniak, Chuck Kobasew, kłopoty z backupem mieli rozwiązać najpierw Tomas Vokoun, a później Thomas Greiss.
I chociaż wymienieni zawodnicy w większości radzili sobie całkiem dobrze, nie stali się lekarstwem na dolegliwość Penguins – fatalną postawę w play-offach. Problem zaczynał się, gdy presja, z jaką co roku musi zmagać się ta drużyna narastała do niewyobrażalnych rozmiarów. Presja, którą wywołuje fakt posiadania w drużynie zawodników formatu Crosby’ego, Małkina, Letanga czy Fleury’ego. Presja, która dla przybywających do Pittsburgha hokeistów staje się nie do pokonania. Najbliżej sprostania oczekiwaniom był chyba Jussi Jokinen, który doskonale prezentował się nie tylko u boku gwiazd, ale potrafił także pociągnąć drużynę, gdy ci najwięksi zmagali się z urazami.
Oczywiście, można mówić, że do fatalnej dyspozycji w play-off przyczyniały się lawiny kontuzji, które dziesiątkowały roster Penguins. Trzeba jednak przyznać, że od większości zawodników, którzy przez ostatnie siedem lat zasilali szeregi drużyny, bardzo niewielu spełniło pokładane w nich nadzieje.
Efektem był nie tylko brak pucharu ale także brak perspektyw na lepszą przyszłość, spowodowany oddaniem w wymianach bardzo wielu wysokich picków. Wśród Pingwiniej młodzieży próżno bowiem szukać zawodników, którzy mogą stać się ważnymi ogniwami drużyny w kolejnych latach, kiedy kariery Crosby’ego, Małkina czy Letanga będą chylić się ku końcowi.
Obecnie, fatum przybywających do Pittsburgha starają się przerwać Phil Kessel i pozyskany w wymianie za Perrona – Carl Hagelin. Póki co, nieco zawodzi występujący u boku Małkina Kessel, a Hagelin zagrał dopiero pięć spotkań, więc ciężko oceniać czy okaże się niezbędnym wzmocnieniem. Czy im również presja zwiąże nogi i za rok czy dwa, także o nich będziemy pisać jako o chybionych pomysłach, które tylko pogrążyły już i tak pozbawionych utalentowanych prospektów Penguins?