Boston Bruins forward Milan Lucic emerges from the smoke while being introduced prior to their NHL hockey game against the Washington Capitals in Boston, Thursday, Oct. 1, 2009. (AP Photo/Winslow Townson)

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie fenomenalnych tekstów ukazujących się na łamach portalu The Players Tribune, tym razem jest to historia spisana przez Milana Lucicia, w przeddzień jego pierwszego meczu w Bostonie po oddaniu go przez Bruins do Los Angeles Kings. Przekład oryginalnego tekstu możecie przeczytać poniżej.

To historia o tym, jak naiwny byłem, kiedy znalazłem się w Bostonie. Jesteś na to gotowy?

W naszej organizacji był pewien bardzo miły gość, który zajmował się wyjazdami. Miał około siedemdziesiąt lat, nazywał się Johnny i był po prostu świetny. Miałem dziewiętnaście lat i był to mój pierwszy obóz przygotowawczy. Nie wiedziałem, co się dzieje. Wiedziałem o busach w WHL, ale nie miałem najmniejszego pojęcia o meczach wyjazdowych w NHL. Johnny się mną opiekował, był dla mnie w pewnym sensie takim fajnym dziadkiem.

Pewnego dnia po treningu siedziałem z jednym z moich kolegów z zespołu, zacząłem rozmawiać o Johnny’m.

„Johnny jest naprawdę świetny, prawda?”

„Jaki Johnny?”, on pyta.

„Wiesz, ten od wyjazdów. Johnny. Nie mogę przypomnieć sobie jego nazwiska”

„Masz na myśli Johnny’ego pieprzonego Bucyka?!”

„To jego nazwisko? Przepraszam, wciąż staram się nauczyć wszystkiego”

„Chodź ze mną”

Podchodzimy do ściany po drugiej stronie pokoju i mój kolega wskazuje na czarno-białe zdjęcie w ramce. Hokeista z numerem 9 trzyma Puchar Stanleya. Jego twarz jest cała w siniakach. Uśmiecha się tak, że widać straconego zęba.

„To jest Johnny Bucyk. The Chief. Wygrał dla Bruins dwa mistrzostwa. Ten człowiek to legenda”

Byłem zażenowany. Nie miałem zielonego pojęcia o historii Bruins. Oczywiście, znałem nazwiska, takie jak Orr, Bourque czy Neely. Jednak dorastając w Vancouver w latach dziewięćdziesiątych nie miałem dostępu do hokejowych pakietów telewizyjnych. Moi rodzice urodzili się w Jugosławii, nie byli wielkimi fanami hokeja. Oglądaliśmy cokolwiek leciało podczas Hockey Night in Canada, a w znacznej większości byli to Maple Leafs albo Canucks.

Kiedy zostałem powołany na mój pierwszy obóz przygotowawczy w 2007 roku, era Wielkich Złych Bruins (org. Big Bad Bruins) była dla mnie czymś bardzo odległym. Co więcej, nie myślałem, że zagrzeję tutaj miejsce na długo. Pamiętam, że dostałem bluzę z numerem 62. To nigdy nie jest dobry znak. To numer, który dostają goście, którzy zostają zesłani z powrotem do lig juniorskich.

Kiedy pierwszego dnia pojawiłem się w szatni byłem niesamowicie szczęśliwy, obok mnie byli przecież zawodnicy grający na co dzień w NHL. Kiedy Zdeno Chara wszedł do pokoju starałem się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. Nie chciałem, żeby pomyślał, że jestem onieśmielony jego obecnością. Byłem jednocześnie zdenerwowany i podekscytowany.

Zdeno zobaczył nowego chłopaka i od razu podszedł do mnie. Jestem całkiem sporym facetem, za to Zdeno można nazwać potworem. Pamiętam, że spojrzałem na niego i pomyślałem: „jasna cholera, jaki ten gość jest wielki”.

Wystawił swoją wielką łapę.

„Cześć, jestem Zdeno. Miło cię poznać”

To właśnie powiedział! Cześć, jestem Zdeno. Jakbym nie wiedział kim jest. Jakbym z tego powodu nie wariował.

Podałem mu rękę, Big Z ścisnął ją naprawdę mocno. Jego chwyt był niedorzeczny.

Przychodziłem do tego klubu jako młody tough guy, który miał nieco namieszać. Dlatego przecież mnie wydraftowali. Wiedziałem, jaką mam rolę w tym zespole. A kiedy uścisnąłem dłoń Zdeno jedyne, co miałem w głowie, to „cholera”.

***

Na szczęście Boston był pełen gości, którzy mnie wspierali. Jednym z nich był Shawn Thornton. Na samym początku dał mi bardzo przydatną radę: „słuchaj, nieważne ile razy kogoś pobijesz. Po prostu nie daj się pobić. Nie musisz zawsze wygrywać, tylko nie przegrywaj”.

To mnie w jakiś sposób uspokoiło. Jednak wciąż byłem numerem 62. Wiedziałem, że jeśli się nie pokażę zostanę odesłany do juniorów. A więc przed pierwszą grą postanowiłem, że następnego dnia zrzucę rękawice. Żeby mieć to za sobą, wiecie. W nocy sprawdziłem skład Dallas Stars.

Hmm. Ten gość może na to pójść.

Ten gość pewnie nie będzie chciał walczyć z debiutantem.

Nie jestem gotowy na tego gościa. Waga ciężka. Zapomnij o tym.

Więc wybrałem kilku kandydatów. Mecz się rozpoczął, wiedziałem, że dostanę co najwyżej pięć minut na lodzie, więc kiedy tylko miała nadarzyć się okazja od razu chciałem zrzucić rękawice.

Siedziałem na ławce walcząc z motylami w brzuchu. Wyczekując. W końcu trener poklepał moje ramię, moją ostatnią myślą przed wskoczeniem na taflę było: „okej, pamiętaj, nie musisz wygrać, tylko nie przegraj”.

Przeskoczyłem bandę i zobaczyłem Brada Winchestera. Naprawdę silny gość. Prawie dwa metry (org. 6-foot-5). Chyba nie musiałem nawet zbyt wiele mówić. Po prostu na niego spojrzałem. Wiedział.

Zrzuciliśmy rękawice i ruszyliśmy do tańca.

Nie pamiętam zbyt wiele z tej walki. Pamiętam tylko mój powrót z ławki kar, chłopaki z zespołu pokiwali głową. Nie przegrałem.

Był tylko jeden mały szkopuł – graliśmy na wyjeździe. Walka na wyjeździe rządzi się swoimi prawami. Walka przed własną publicznością to zupełnie inny poziom. Kiedy rzuciłem się do bójki w Bostonie adrenalina uderzyła mi do głowy. Pierwsza zmiana, musiałem zrzucić rękawice. Czułem, że muszę pokazać kibicom, jakiego typu zawodnikiem będę. Spojrzałem na Nicka Tarnasky’ego, kolejnego wielkiego, silnego gościa.

W 2007 roku nie było potrzeba wiele by rozpocząć walkę na pięści.

„Chcesz?”

„Yep”

No i się zaczynało.

Ponownie, mało pamiętam z tej walki. Nie zapomnę jednak odgłosu publiczności w TD Garden, kiedy sędziowie prowadzili mnie do boksu kar.

Ten ryk. O mój boże. To najlepsza rzecz na świecie.

Po tym spotkaniu myślałem „co jeśli przywrócimy Wielkich Złych Bruins? To miasto jest na to gotowe. Oni to kochają”.

Z Bruins zostałem na dłużej. Dali mi prawdziwy numer. Johnny został jednym z moich najlepszych przyjaciół i nauczył mnie sporo na temat historii tej organizacji. Pod koniec debiutanckiego sezonu fani nazywali mnie i Thorny’ego Braćmi Siniaków (org. The Bruise Brothers).

Wciąż byliśmy daleko od zdobycia Pucharu Stanleya, ale podczas moich pierwszych sezonów można było odczuć zmianę atmosfery. To był 2007, 2008 rok, inne bostońskie zespoły, jak Patriots, Sox, Celtics zdobywały mistrzostwa, my pozostawaliśmy na uboczu. Pamiętam, że na meczach było sporo fanów naszych rywali z Montrealu, kiedy Chara dostawał krążek był wygwizdywany tak głośno, że było to komiczne.

Uratowała nas sekcja studencka. Ci zadymiarze z sekcji 308 pokazywali się w każdy wtorek i szaleli. Szacunek dla was. Do końca roku znowu wypełnialiśmy arenę po brzegi. Przeczuwaliśmy, że coś szczególnego się zbliża.

W tych pierwszych latach Boston mnie pochłonął, został moim prawdziwym domem.

Teraz, kiedy wracam tam po raz pierwszy, jako zawodnik Kings, chciałbym powiedzieć kilka słów ludziom, dzięki którym to się stało. Tylko, że od czego mam zacząć?

Mógłbym opowiedzieć coś na temat naszego mistrzowskiego sezonu, ale szczerze mówiąc Puchar Stanleya był tylko punktem kulminacyjnym wielu lat wspomnień. Niektóre z tych wspomnień są bolesne, jak kontuzja na Zimowy Klasyk. Brutalne, jak wygrywanie to, że przegraliśmy serię z Flyers, pomimo że prowadziliśmy 3:0. To był mój najsmutniejszy dzień w szatni Bruins.

Może to szalone, ale naprawdę wierzę, że nie podnieślibyśmy Pucharu w 2011 roku, jeśli rok wcześniej nie przegralibyśmy z Flyers. To pokazało nam, jak wiele trzeba, żeby zwyciężać. Kiedy myślisz, że dałeś z siebie wszystko zauważasz, że zawsze możesz dać jeszcze więcej.

Albo mógłbym przytoczyć kilka zabawnych historii, jak każde Święto Dziękczynienia w domu Thorny’ego. Zbierali się tam wszyscy samotni zawodnicy, Europejczycy i chłopaki bez rodzin, celebrowaliśmy ten dzień, jak prawdziwi Amerykanie z indykiem na stole i futbolem na ekranie. Nawet kiedy miałem już własną rodzinę nie mogłem przerwać tej tradycji. Zawsze chodziliśmy do Thorny’ego.

Wszystko to było częścią mojej podróży.

W pięć lat z chłopaka, który nie wiedział, kim był Johnny pieprzony Bucyk, zmieniłem się w kolesia, który podniósł Puchar pieprzonego Stanleya w North End w Bostonie. Dorosłem. Założyłem tu rodzinę, ludzie mnie rozpoznawali.

Ale wszystko ma swój koniec.

Pewnego ranka w lecie, podczas gdy ćwiczyłem dostałem wiadomość od znajomego. To było zdjęcie z Twittera jednego z dziennikarzy sportowych.

„Los Angeles i Boston rozmawiają o Lucicu”

Pamiętam, że pierwsze, co przyszło mi do głowy to: „cholera, czy mój czas naprawdę dobiegł końca?”.

A później: „okej, rozumiem, sytuacja kontraktowa nie jest najlepsza. To część tego biznesu. Ale… wow”.

Przez resztę dnia starałem się tym nie przejmować, jakby nic się nie stało. Dokończyłem trening, ale przez cały czas, kiedy ćwiczyłem wyobrażałem sobie siebie w czarno-srebrnych barwach. Zastanawiałem się, jak moja rodzina przeniesie się na drugi koniec kraju. To było sporo na raz do przełknięcia.

Z tyłu głowy miałem: „jeśli naprawdę muszę się przenieść, jedynym miejscem, do którego chciałbym się przenieść jest Los Angeles. Dwa Puchary w trzy lata. Fizyczny styl gry. Świetne bluzy. Będę bliżej mojej rodziny w Vancouver”.

Napisałem do matki. A później do żony. Ona spędziła cały dzień na twitterze relacjonując mi wszystko, „ten gość napisał, że definitywnie zostałeś wytransferowany, ale jego zdjęciem profilowym jest pies, więc raczej bym w to nie wierzyła”.

To dziwne przeżycie.

Do pierwszej pisano, że jednak nic z tego.

O trzeciej znowu się zaczęło.

Pół godziny później dostałem telefon od Dona Sweeneya. Zostałem wytransferowany.

To była bardzo emocjonalna rozmowa, na obu końcach linii. Kiedy jesteś tak przywiązany do pewnego miejsca, opuszczenie go jest bardzo trudne.

Ale ostatecznie potrzebowałem rozpocząć nowy rozdział mojej historii. Musiałem być bliżej Vancouver, szczególnie po tym, jak zmarł mój ojciec.

Jestem wdzięczny za wszystko, czego nauczyłem się i doświadczyłem w Bostonie. Ale przejście do Kings było dla mnie bardzo ekscytujące.

Kiedy pojawiłem się w szatni po raz pierwszy to było… to było jakbym znowu miał 19 lat. Nowy chłopak.

Co najśmieszniejsze musiałem przywitać się z gośćmi, z którymi w ostatnich latach sporo walczyłem. Więc zrobiłem to od razu. Podszedłem do Jordana Nolana z wielkim uśmiechem na ustach. Biliśmy się w 2014 roku, więc rany wciąż były świeże. Trochę niezręczna sytuacja, ale co zrobić, taka praca.

Dogadaliśmy się. Teraz naszą pracą jest chronienie się nawzajem. Zabawne, jak takie rzeczy się kończą.

Muszę powiedzieć, że każdy dzień, który spędziłem jako zawodnik LA Kings był szczęśliwy. Myślę, że nie było dla mnie i mojej rodziny lepszego miejsca. Ale zawsze będę doceniał to, jak Boston ułożył moje życie.

W tym tygodniu po raz pierwszy wracam do TD Garden. Będę bił się z motylami w brzuchu, to pewne. Kto wie, może zrzucę też rękawice i pozwolę, żeby na lód spłynęło trochę krwi. Ku czci starych czasów.

Bostonie: Dziękuję. Za wszystko.

 

NHL w PL nie rości sobie praw do oryginalnej treści powyższego tekstu i materiałów foto oraz nie pobiera żadnych korzyści z jego opublikowania. Materiał jest przetłumaczony w celu przybliżenia polskim kibicom NHL wiadomości ze świata najlepszej ligi hokejowej. Tłumaczenie jest własnością intelektualną NHL w PL.