Jeśli playoffy zaczęłyby się dziś, po raz pierwszy od 46 lat zabrakłoby zespołów z Kanady. Powodów jest kilka, jednak sytuacja w obu konferencjach jest naprawdę bardzo zacięta w tym sezonie i poza zaledwie kilkoma zespołami, teoretycznie wszyscy mają jeszcze szanse na awans.
Jednym z czołowych kanadyjskich zespołów, wobec którego pokładano chyba największe nadzieje w tym sezonie to Montreal Canadiens. W ich przypadku wszystko układało się po dobrej myśli i w pewnym momencie sezonu posiadali bilans 19-4-3, jednak kontuzja ich najlepszego zawodnika okazała się bardziej bolesna dla zespołu niż można to było sobie wyobrazić.
Od początku grudnia do dzisiaj rozegrali zaledwie kilka solidnych spotkań i aktualnie mają sporo jak na tą fazę sezonu punktów deficytu od promującego wejścia do postseason. Niewielka iskierka nadziei pojawiła się po weekendowym back to back, gdzie wyrwali cenne 4 punkty, ale to wciąż za mało i zdecydowanie muszą na tym etapie poprawić regularność w ofensywie.
Tak prezentuje się regres ich matematycznych szans na awans do play-off (obrazek po prawej)
Pewne oczekiwania pokładano również w Ottawie, a w ich przypadku statystyki od początku sezonu wyglądają kiepsko. Spora różnica strzałów, a oddają średnio 28,4 na mecz, podczas gdy odbierają 33,1. Co ciekawe pod tym względem liderem są Canadiens z różnicą 4,2 na plus. Senatorzy tracą mnóstwo bramek i zrobili spory krok w tył w stosunku do poprzedniego sezonu, gdzie wildcard spot zapewnił im będący w życiowej formie Andrew Hammond, który w 23 meczach osiągnął .941 save percentage. Dziś takiego „szczęścia” między słupkami Sens nie mają.
Sześć z siedmiu kanadyjskich zespołów (z wyłączeniem Canadiens) mają ujemną różnicę bramek w tym sezonie. Jedyny team, który tak na prawdę do pewnego momentu robił pozytywne postępy pod względem różnicy bramek w stosunku do ostatniego sezonu, to Edmonton Oilers. Mimo to ostatnie dwie wysokie porażki sprowadziły ich na ziemię. Connor McDavid nie udźwignie jeszcze całego ciężaru i nie naprawi swoją magią wszystkich błędów w budowie tej drużyny popełnionych w ostatnich latach.
Nieciekawie wygląda również sytuacja w przypadku Vancouver Canucks, którzy w poprzednim sezonie byli w pierwszej dziesiątce pod względem strzelonych bramek (236), z kolei ten sezon to znaczny krok wstecz i są praktycznie na samym końcu statystyk. Przyczyn jest kilka i można tutaj wymienić m.in. postępujący wiek liderów zespołu, co sytuuje ich drużynę na wysokim miejscu w lidze pod względem najwyższej średniej wieku (28,59) – Henrik & Daniel Sedin, Radim Vrbata i Ryan Miller mają 34 lat lub więcej.
Nieco młodszy core mają Calgary Flames (27,6) jednak sezon w ich wykonaniu zaczął się bardzo chaotycznie pod względem defensywnym. Swojej formy nie mógł odnaleźć Mark Giordano i bardzo słabo zadebiutował Dougie Hamilton, oczekiwaniom nie sprostał do tej pory T.J Brodie. Poza tym mają najgorszy bilans specjalnych fragmentów spośród wszystkich zespołów: powerplay 14,2% (30 miejsce), penaltykill 76,9 (28 miejsce)
Jedyna drużyna w tej siódemce, którą byłoby prawdopodobnie stać na lepsze rezultaty, to Winnipeg Jets. Odrzutowce znajdują się w niewątpliwie najmocniejszej dywizji tego sezonu, przez co konkurencja sprawiła, że grzeją ostatnie miejsce w Centralnej. Dochodzi do tego na pewno słaba postawa w powerplay oraz penaltykill. Grając w dywizji Atlantyckiej lub Pacyficznej, mogliby zdziałać więcej, tym bardziej że statystycznie 5vs5 wyglądają bardzo przyzwoicie, dla nich niestety geograficzno-polityczna lokalizacja może oznaczać brak fazy pucharowej i być może początek budowy nowego zespołu.
Na tę chwilę największe szansę na odwrócenie swojego, losu mają Montreal Canadiens, ale na pewno potrzebna będzie szybka rekonwalescencja Carey’a Price’a. Powrót ich bramkarza nie musi oznaczać, że będą strzelać ponownie dużo bramek, ale jego statystyki obronne lokują się na wysokim poziomie i mogą w dużym stopniu przyczynić się do lepszych wyników.