Jeżeli przez ostatni miesiąc dotarła do waszych oczu (lub uszu) JAKAKOLWIEK informacja ze świata NHL istnieje duża szansa, że słyszeliście właśnie o All-Star Farsie z udziałem Johna Scotta Jeśli cały ten czas spędziliście pod kamieniem, to kilka słów wyjaśnień: w wyniku przedziwnej akcji kibiców, chcących zakpić z lekceważonego przez większość Meczu Gwiazd, Scott z ogromną ilością głosów został wybrany kapitanem Dywizji Pacific na właśnie tę imprezę. John Scott, czyli symbol „starej” NHL – fatalnie jeżdżący na łyżwach, posiadający śladowe ilości umiejętności, robiący karierę głównie dzięki pojedynkom na pięści. Udział Scotta od początku nie był w smak ligowym włodarzom, lecz problem być może rozwiązał się „sam” – w piątkowy wieczór w wyniku skomplikowanej trójstronnej wymiany Scott wylądował w Montreal Canadiens.
Potężny hokeista od początku sezonu nie miał pewnego miejsca w barwach Arizona Coyotes. Już sam fakt otrzymania rocznego kontraktu na pustyni był pewną niespodzianką – niewielu fachowców spodziewało się, że Amerykanin znajdzie zatrudnienie na poziomie NHL na kolejny sezon. Stało się inaczej, a parę miesięcy później nazwisko Scott zostało jednym z głośniejszych w całej lidze.
W wyniku zaniedbania (niechlujstwa?) ze strony NHL na Mecz Gwiazd można było wprowadzić dosłownie każdego zawodnika. Zmobilizowani kibice „przepchnęli” Johna, choć to ani szczególnie pomysłowe (lata temu w podobnej akcji głosowano pod hasłem „Vote for Rory” – chodziło o ligowego szaraczka Rory’ego Fitzpatricka), ani urocze (pamiętacie ubiegłoroczną łotewską akcję i Zemgusa Girgensonsa?), ani też śmieszne. W hokejowej blogosferze spotkałem się z niezwykle celnym porównaniem: Scott został obsadzony w roli kujona, którego wybierają królem balu studniówkowego.
Sam udział Scotta wcale nie musiał być tragedią, jak to z góry założyła NHL. Podejrzewam, że tęgie PR-owe i marketingowe umysły byłyby w stanie w kreatywny sposób „sprzedać” tę ciekawostkę. Tym bardziej, że John podszedł do tematu bardzo pozytywnie – a była to doprawdy niezręczna dla niego sytuacja. Niestety, NHL kolejny raz dała wizerunkową plamę. Od samego początku mówiło się, że „All-Star John” jest jej bardzo nie na rękę, no i proszę: w piątek wieczorem ogłoszono wymianę między trzema klubami. Najpierw z Arizony do Nashville powędrował Stefan Elliott w zamian za Victora Bartleya, a chwilę później rzeczony Bartley poleciał z na siłę dokooptowanym Scottem do Montrealu za Jareda Tinordiego.
Dlaczego twierdzę, że na siłę? Ponieważ pozostałe elementy wymiany są logiczne, a Scott pasuje tu jak świni siodło. Bartley, Elliott, Tinordi – sami młodzi obrońcy potrzebujący zmiany środowiska, nowej szansy. Każdy znalazł bezpieczną przystań, lecz z jakiegoś powodu do transakcji wepchnięto Scotta. Canadiens już zapowiedzieli, że 33-latek trafi bezpośrednio do AHL, w związku z tym jego udział w Meczu Gwiazd jest niemożliwy. Nie cierpię teorii spiskowych, ale przyznajcie: to naprawdę wygodny zbieg okoliczności dla Ligi…
Nie wierzę, w jak głupim położeniu znalazły się wszystkie strony. Psujące zabawę kibicom, lecz działające pod presją Kojoty (które przede wszystkim muszą dbać o własny interes, a dla nich pozbycie się Kanadyjczyka to dobry biznes). Canadiens, którzy wyglądają na zbawcę Gary’ego Bettmana. Sam John Scott: Nie trawię go od bardzo dawna – to „brudny”, często faulujący gość, mający na koncie masę występków, niemniej został wplątany w wyjątkowo kłopotliwą sytuację, a na końcu zrobiono z niego idiotę. Tak po ludzku mi go szkoda, tym bardziej, że razem z żoną na dniach spodziewają się narodzin bliźniąt, a teraz zostaje wysłany na koniec świata do St. John’s .
Na największego łosia wyszedł jednak komisarz i spółka. Najpierw dali ciała z głosowaniem na i tak skompromitowaną imprezę, później schrzanili temat marketingowo, a na samym końcu okazało się, że Bettman naoglądał się „Ojca Chrzestnego” i wdraża w ligowe realia „propozycję nie do odrzucenia”. No bo, do jasnej cholery, po co Montrealowi parahokeista w osobie Scotta? Może przesadzam, ale oczyma wyobraźni widzę Bettmana dzwoniącego do menedżera Habs Marka Bergevina… Czyli może bardziej „Piłkarski Poker”? A przy okazji: kibice też nas mogą cmoknąć w pompkę. Setki tysięcy głosów? Ale będzie zabawa z niszczarką, ha!
To niewiarygodne, jak bardzo odklejona od rzeczywistości jest momentami nasza ulubiona liga…