Boston Bruins – Pittsburgh Penguins
Pittsburgh Penguins desperacko poszukują punktu zwrotnego, czegoś czego mogliby się chwycić i zostać przy tym przynajmniej na krótką chwilę. Takim czymś miała być chyba zmiana trenera. Ten zły brzydki głupi Mike Johnston wszystko psuł, a bez niego tęcza znów miała zaświecić nad Miastem Stali. Niestety lub stety nic takiego nie ma miejsca.
Ofensywa ekipy Pingwinów nadal istnieje tylko w teorii, tylko do tego momentu gdy trzeba oddać jakościowy strzał lub wypracować pozycję nie do obrony dla rywali. Zaraz ktoś napiszę że nowy szkoleniowiec Mike Sullivan jeszcze miał za mało czasu żeby go oceniać, albo że ta gra Pens mimo dwóch porażek najgorsza nie była.
Co do tego drugiego a nawet pierwszego trzeba się choć częściowo zgodzić, ale wciąż niepokojące jest że w dwóch meczach strzelenie jednej bramki przyszło Pittsburghowi… ciężko. Nie przypominam sobie jakiś kosmicznych parad bramkarzy czy wyjątkowego pecha. Owszem były słupki i poprzeczki przeciwko Bruins, ale to nic nie zmienia. Wypada zgodzić się z Sidneyem Crosbym, który po meczu powiedział:
– Musimy się nauczyć strzelać brzydkie bramki – mówił Sidney Crosby, którego licznik zamknął się póki co na sześciu trafieniach w tym sezonie – Może gdy wpadnie jeden taki gol coś się ruszy i zacznie nam wychodzić.
Tylko nie ma w składzie Penguins kogoś od brudnej roboty, kogoś kto miałby ten brzydkie bramki strzelać. Brakuje w tym rosterze ludzi z nieocenioną umiejętnością poświęcenia się (Dupuis?). Wszyscy chcą grać ładny passing play lub opierać się na swojej szybkości, tymczasem Niedźwiedzie z Bostonu dały przykład – bramki strzela weteran Max Talbot.
Jeszcze te grzeszki… To po prawej (za wielu ludzi na lodzie u nowego pilnującego każdego szczegółu trenera?) + 15 giveaways + 0/3 w power play.
Ze strony Niedźwiedzi to po prostu wypełnione zadanie. 30 czyste konto Raska w lidze i nikt już nie mówi że to wszystko jego wina. Boston już odlicza dni do Winter Classic ale nie traci koncentracji, przetrwali ciężki moment w drugiej tercji grając bez Adama McQuaida i trafili w przewadze. Czego chcieć więcej?
Washington Capitals – Ottawa Senators
Tym których rozczarował i zniesmaczył nieco występ Penguins na tle Bruins polecam „na przeprosiny” z hokejem zobaczyć mecz Capitals z Senators. Mecz w którym gwiazdy nie błyszczały, w którym było sporo fajnej hokejowej „zaczepki”.
Barry Trotz wykazał się trenerskim nosem wstawiając Michaela Latte do składu po tym jak dwukrotnie dał mu do zrozumienia że obecnie nie mieści się ze swoją formą w rosterze. Taka motywacja na młodego gracza Caps podziałała znakomicie i brawo za wyczucie dla coacha, że wiedział na którym przeciwniki i w jaki sposób Latty użyć.
Zdobył on gola na 1:0 i asystę przy bramce na 2:0, a Stołeczni nie stracili bramki przez 55. minut za sprawą wychwalanego często przeze mnie Bradena Holtby’ego (obecnie najlepszego goalie ligi w przynajmniej dwóch-trzech kategoriach).
Oprócz tej dwójki wymienię jeszczę Colina Wilsona który często sprawia że Caps są twardzi nawet dla najtwardszych. Po jednym z bodiczków na Eriku Karlsonie (który źle znosi ogólnie bycie hittowanym, ale co tam dajmy mu już dziś Norris Trophy i tak to zrobią) podjechał pod ławkę Senators i znakomicie strollował wszystkich zachęcając do postawienia się w obronie ich lidera… nikt nie wstał.
Wilson w jednej z akcji powracających zupełnie czysto zaatakował Curtisa Lazara, to było wejście bark w bark ale sędziowie popuścili wodzę fantazji dopatrzyli się ataku na głowę i podyktowali karę meczu. Miejmy nadzieje że NHL będzie miała jaja i unieważni chociaż automatyczny ban na następne spotkanie w wykonaniu Wilsona, byłaby to dla Caps strata.
Tylko z powodu tej omyłki sędziów Senatorowie uszczknęli gola w power play i skończyło się 1:2.
Dzięki za przeczytanie