Kiedy byłem mały, rodzice, trenerzy zawsze powtarzali mi, że w sporcie najważniejsza jest dyscyplina, samodoskonalenie i szacunek dla przeciwnika. Wydawało by się, że zwłaszcza to ostatnie jest niezbędne, gdyż gdyby nie druga strona nie byłoby przecież nas samych. Wraz z upływem lat, kiedy zacząłem bardziej interesować się sportem w wydaniu zawodowym, wnikałem w biograficzne ciekawostki, prasowe doniesienia, mój sportowy światopogląd zaczął ulegać zmianie. Tutaj liczy się ja i tylko ja, czasami moja drużyna. Druga strona to wróg, którego trzeba pokonać, zniszczyć. Za wszelką cenę.

Nie inaczej jest w hokeju, w którym możliwości uprzykrzenia życia rywalom są niewątpliwie ogromne. Nie chcę tutaj dyskutować na temat chamskich i niebezpiecznych wejść, z których słynie wielu aktualnych i emerytowanych już zawodników. Matt Cooke, Zach Rinaldo, Dan Carcillo, Rafi Torres. Można wymieniać praktycznie bez końca, gdyż brutali, którym los przeciwnika jest obojętny nigdy nie brakowało i brakowało nie będzie. Te czyny jednak można jakoś usprawiedliwić. Zajadłość, adrenalina czasami przyćmiewają zdrowy rozsądek i w ferworze walki, jaką niewątpliwie są hokejowe zmagania, nerwy puszczają i dochodzi do niechlubnych sytuacji, jak choćby ta z udziałem Brada Marchanda, który wściekły na Gabriela Landeskoga za jego nieczyste wejście ciałem, postanowił sam wymierzyć sprawiedliwość i nie zrzuciwszy rękawic, zaatakował zawodnika Colorado Avalanche chcącego przeprosić go za niebezpieczne zagranie. Każdy kto liznął choćby adrenaliny towarzyszącej wyczynowemu sportowi,  zrozumie, że takie sytuacje się zdarzają.

Zupełnie innym aspektem są jednak wypowiadane w kierunku rywala słowa. Prowokacja stała się czymś naturalnym, jednym z elementów taktyki, który często potrafi odwrócić losy spotkania. Przykładów nie trzeba szukać daleko. Kilka dni temu do spięcia doszło pomiędzy Jordinem Tootoo i Alexandrem Burrowsem, który przebywając na ławce kar rzucał niewybrednymi opiniami o pochodzeniu zawodnika Devils i jego rodzinie. Tootoo krótko skwitował zachowanie Burrowsa w pomeczowej wypowiedzi. „Classless”. I było to chyba najłagodniejsze podsumowanie buractwa, jakim błysnął zawodnik Canucks.

Nachodzi mnie tutaj pytanie, gdzie kończy się słowna prowokacja wynikająca z rywalizacji i sportowej złości, a gdzie zaczyna chamstwo i prostactwo. Jestem przekonany, że podobnie jak mnie, także Burrowsa czy króla dirty-talku Seana Avery’ego, próbowano w dzieciństwie nauczyć, że szacunek dla przeciwnika to podstawa. Zresztą gagatków, którzy lubili poubliżać rywalom jest/było znacznie więcej. Jest Steve Ott, byli Chris Chelios, Matthew Barnaby czy Bobby Clarke. Każda epoka miała swojego Avery’ego, którego zresztą długi jęzor doprowadził do dyskwalifikacji z NHL.

Takie sytuacje dziwią, zwłaszcza, że porządnych gości także nie brakuje. Najlepszym przykładem będzie, tu znów wracamy do kochanego Seana, sytuacja z początku XXI wieku, kiedy debiutował on na lodowiskach National Hockey League. Grający dla Detroit Red Wings nastolatek, w pewnym momencie meczu z Avalanche zaczął krzyczeć na przejeżdżającą obok ich boksu gwiazdę drużyny z Colorado – Joe Sakicia. Zanim ten zdążył się odwrócić, Avery został złapany za bluzę i usadzony z powrotem na tyłku przez kolegę z drużyny – Bretta Hulla, który do karcącego wzroku dorzucił tylko jedno zdanie: „You do not get to talk to Mr. Sakic”. W późniejszych latach Hull, pytany o całą tą sytuację, powiedział tylko, że grając z Avalanche lub innymi wielkimi zespołami tamtych czasów, mimo, że na lodzie iskrzyło, zawsze rywale darzyli się szacunkiem. Było to czymś naturalnym. Ilekroć dyskutuję z kimś na temat szacunku w sporcie, zawsze przywołuję tą sytuację i uważam, że powinna ona być cytowana każdemu, od najmłodszych lat przygody nie tylko z hokejem, ale każdą inną dyscypliną, aby w ich sercach pozostało motto „Szacunek ponad wszystko”, a nie „Za wszelką cenę”.