Kiedy Connor McDavid z powodu poważnej kontuzji barku wypadł z gry na długie miesiące, nastroje w Edmonton znacznie się popsuły. Balonik oczekiwań wobec Oilers – w zasadzie jak co roku – był napompowany do grani możliwości. Prognozowano, że to wreszcie będzie przełomowy sezon dla Nafciarzy, że wreszcie „wystrzelą” i odkleją od siebie łatkę „zespołu na jutro” i staną się zespołem już dziś. Do momentu kontuzji McDavida układało się… przeciętnie. Oilers być może nie wyskoczyli z bloków startowych jak Usain Bolt, ale nie pożegnali się z play-offami już w październiku, co w przypadku klubu z Alberty należy uznać za progres.

Długa przerwa McDavida to oczywiście spory cios, jednak wydawało się, że tym razem Oilers już naprawdę mają zespół zdolny do konkurowania o miejsce w play-off. Nic z tego. Nie minął miesiąc od kontuzji „Zbawcy”, a Oilers już szurają tyłkiem o ligowe dno. Strata do drużyn środka tabeli jeszcze nie jest duża, lecz pozytywna otoczka wokół organizacji rozmywa się w błyskawicznym tempie. Tradycyjnie zawodzi obrona oraz bramkarze, a ofensywni liderzy albo borykają się z kłopotami zdrowotnymi albo są zdani całkowicie na siebie, nie mogąc liczyć na wsparcie graczy drugiego planu.

Chciałoby się rzec, że „Na Zachodzie bez zmian”, na szczęście dla Oilers choć jedno zjawisko jest swego rodzaju nowością i światełkiem na końcu tunelu. Wobec absencji McDavida z AHL ściągnięto inny niedawny wybór Nafciarzy z 1. rundy, Niemca Leona Draisaitla. Środkowy napastnik ma już za sobą jeden sezon na taflach NHL – wówczas nie porwał swoją grą, gdyż ewidentnie nie był gotowy do gry na tym poziomie. Późniejsze odesłanie Draisaitla do niższej ligi było dobrą decyzją, co potwierdza jego fenomenalna forma w ostatnich tygodniach już w NHL. Niemiec nabrał mnóstwo pewności siebie, przystosował się do grania sporych minut, popracował nad mankamentami (jazda na łyżwach!) i wrócił jako zupełnie inny, lepszy hokeista.

Leon otrzymał powołanie do big club 28 października, tuż przed meczem z Montreal Canadiens. W meczu z Les Habitants ustrzelił dwa gole, dwa dni później z Calgary Flames zdobył bramkę i dwie asysty, a 3-meczową serię punktową zakończył dwoma kluczowymi podaniami z Philadelphia Flyers. Po delikatnym przestoju w dwóch kolejnych spotkaniach wrzucił jeszcze wyższy bieg – ostatnie 10 dni to 5 gier i aż 8 punktów! W sumie Niemiec wystąpił w 10 meczach, zdobył 7 goli oraz 10 asyst. Statystycy z Elias Sport Boureau od razu policzyli, że to najlepsze otwarcie sezonu gracza Oilers od sezonu 89/90, kiedy to szalał Mark Messier, a organizacja z Edmonton chwali się, że żaden inny zawodnik w tej kampanii nie punktuje tak często jak Draisaitl (1.7 P/GP, dla porównania lider klasyfikacji kanadyjskiej Patrick Kane ma średnią 1.55 punktu na mecz).

To oczywiście tylko statystyki, a liczby mają to do siebie, że tak naprawdę możemy dopasować je do każdej teorii. Nikt przecież nie spodziewa się Draisaitla w najlepszej dziesiątce punktujących sezonu. Genialna seria prędzej niż później dobiegnie końca (na dziś strzela ze skutecznością 35%!), lecz najistotniejszy jest tutaj fakt, że Leon wrócił na właściwe tory i stał się pełnoprawnym napastnikiem do top-6. W nieszczęściu McDavida wręcz nie wypada doszukiwać się pozytywów, niemniej rozwój Niemca to z pewnością miła oraz pożądana niespodzianka. Szkoda tylko, że Oilers – mimo rewelacyjnej formy Leona – kolejny raz nie załapią się na pociąg do play-off…