Od tygodni w hokejowym środowisku trwa niezwykle gorąca i ważna dyskusja. Dziennikarze oraz statystycy biją na alarm – bieżący sezon jest najgorszy od lat pod względem średniej goli na mecz, a co gorsza tendencja spadkowa trwa od lat. Fachowcy oraz zwykli kibice usilnie szukają przyczyn tego zjawiska, wszyscy prześcigają się w gotowych rozwiązaniach mających na celu uzdrowić ligę.

Taki stan rzeczy jest łatwo dostrzegalny. Wyjątkowo trudno dyskutuje się z faktami, bramek w NHL istotnie pada coraz mniej. Wieczory, kiedy w 4 z 10 meczów jedna z drużyn nie zdobywa choćby jednego gola nie należą do rzadkości, ligowi golkiperzy z każdym rokiem wykręcają coraz to lepsze średnie obronionych strzałów, a w ubiegłym sezonie żaden z hokeistów nie zdobył 90 punktów w klasyfikacji kanadyjskiej.

Środowisko doskonale diagnozuje przyczyny. Hokeiści są dziś więksi, lepsi od swoich poprzedników pod kątem fizycznym i szybkościowymi, zespoły są bardziej świadome taktycznie. W związku z tym na lodzie jest coraz mniej miejsca, a jak wiadomo w tłoku trudniej o dobre decyzje i skuteczne akcje. Ligowi bramkarze – jak napisałem wyżej – biją wszelkie rekordy skuteczności. Są doskonali, ale też wydatnie pomaga im stanowczo za duży ekwipunek a także ofiarnie rzucający się w celu zablokowania strzału obrońcy. Proponowane rozwiązania również są jak najbardziej słuszne – zmniejszenie rozmiaru parkanów, rękawic i ochraniaczy bramkarzy z pewnością negatywnie wpłynie na ich skuteczność. Odgwizdywanie większej ilości kar sprawi, że będzie padać więcej goli. O wszystkim pisaliśmy zresztą TUTAJ.

W całym zamieszaniu najbardziej zastanawia mnie jednak zupełnie inna, dużo bardziej zasadnicza kwestia. Dlaczego wszyscy przyjęliśmy, że NHL ciężko choruje i wymaga magicznego oraz błyskawicznego uzdrowienia? Na jakiej zasadzie ulegliśmy tej zbiorowej psychozie?

W moim przekonaniu NHL ma się wyjątkowo dobrze. Hale – poza paroma wyjątkami – są wypełnione po brzegi, oglądalność ligi w Ameryce Północnej rośnie z każdym miesiącem, finansowo oraz marketingowo nigdy nie było lepiej. A i sam „produkt” na lodzie ma się wyjątkowo dobrze. Jasne, gole są solą tego sportu, natomiast ich zmniejszająca się liczba wcale nie musi oznaczać zbliżającego się końca świata oraz upadku hokeja na lodzie. Świadczy ona po prostu o tym, że wyrównuje się poziom, gra jest zacięta (ale też niezwykle płynna) jak nigdy dotąd. Nie dostrzegam, by NHL-owym ciałem toczyła ciężka choroba nowotworowa, a taki wydźwięk mają paniczne poszukiwania recepty na brak goli.

Czy jestem przeciwnikiem zmian? Niekoniecznie. Zmniejszenie ekwipunku bramkarzy to dobry pomysł, nawet całkowicie pomijając statystyki jest on po prostu za duży. Dużo gorszym pomysłem jest ingerencja w rozmiar bramek – to już igranie z tożsamością i tradycją całego sportu. Pomińmy jednak treść rozwiązań i zastanówmy się, czy tak częste grzebanie w przepisach to faktyczna potrzeba, czy raczej „sztuka dla sztuki”? Pacjent naprawdę ma się dobrze…